Zakończona w piątek nad ranem czasu polskiego przedwyborcza konwencja Partii Republikańskiej (GOP) w Tampie spotyka się z mieszanymi ocenami komentatorów. Przeważa opinia, że niewiele pomoże ona w wyborach kandydatowi GOP na prezydenta USA, Mittowi Romneyowi.

Najważniejszym wydarzeniem trzydniowego zjazdu Republikanów było końcowe przemówienie Romneya, w którym formalnie przyjął on nominację na kandydata. Głównym celem partyjnych konwencji jest od lat jak najlepsze przedstawienie nominata opinii publicznej.

Romney miał wysoko ustawioną poprzeczkę, gdyż uchodzi za polityka pozbawionego charyzmy i autentyczności, który nie potrafi nawiązać emocjonalnego kontaktu z wyborcami.

Na konwencji w osobistym tonie mówił więc o swojej biografii, rodzinie i pracy w biznesie; wspomniał nawet o swym mormońskim wyznaniu. Przemówienie oceniono jako solidne, ale w ocenach jego retoryki nie ma zachwytów, z jakimi spotkały się wystąpienia innych mówców na konwencji, jak na przykład kandydata na wiceprezydenta Paula Ryana.

Przesłanie Romneya komentuje się jako skuteczne w warstwie negatywnej - krytyce polityki prezydenta Baracka Obamy. Zdaniem publicystów, kandydat GOP nie przedstawił jednak przekonująco własnego programu, nie wychodząc poza to, co proponował już wcześniej.

"Romney opisał porażki Obamy jaśniej niż swoje własne plany osiągnięcia sukcesu. Powtórzył przeważnie swoje mętne propozycje naprawy gospodarki, dodając niewiele treści do poprzednich deklaracji. Zaprezentował się bardziej jako współczujący menadżer, niż ideologiczny wizjoner" - napisał w artykule redakcyjnym "Washington Post", dziennik często krytyczny wobec Obamy.

Podobną ocenę przedstawia dziennik "Politico" specjalizujący się w kulisach politycznego Waszyngtonu. Według jego komentatora Rogera Simona Romney i GOP zdają się wierzyć, że do wygranej w listopadowych wyborach wystarczy samo niezadowolenie Amerykanów ze stanu gospodarki kraju i ich własnej sytuacji materialnej.

"Może to wystarczyć do zwycięstwa w roku, w którym dwie trzecie społeczeństwa uważa, że kraj zmierza w złym kierunku. Jest to jednak ryzykowna taktyka. Wyborcy chcą głosować na autentycznego człowieka" - napisał Simon.

Przebieg konwencji sugerował wszakże - jak zauważają eksperci - iż GOP liczy na to, iż w wyborach 6 listopada wyborcy będą głosowali na Romneya jako kandydata ich partii, a nie Romneya przywódcę.

Wskazuje na to m.in. fakt, że mówcy na zjeździe, zwłaszcza gubernatorzy, skupiali się na atakach na Obamę i na opisywaniu własnych osiągnięć, a o Romneyu wspominali rzadko. Wygłaszający Keynote Address, czyli główne przemówienie partii, gubernator New Jersey Chris Christie wymienił nazwisko kandydata na prezydenta dopiero po 17 minutach.

Krytycznie ocenia się także ataki na politykę zagraniczną Obamy na konwencji w Tampie. Mówił o tym Romney, była sekretarz stanu USA Condoleezza Rice i były kandydat na prezydenta, senator John McCain.

Jak poprzednio, Romney skrytykował m.in. "opuszczenie przyjaciół, Polski i Czech" przez odwołanie projektu tarczy antyrakietowej opracowanego przez poprzednią administrację. Nie wspomniał jednak o nowym planie tarczy, który zainicjował Obama, i który jest realizowany mimo sprzeciwu Rosji. Wątek ten nie został zresztą zauważony przez komentatorów.

Rice krytykowała ogólnikowo poczynania administracji na arenie międzynarodowej, ale nie powiedziała czym właściwie miałaby się od niej różnić polityka administracji republikańskiej.

Za jedyny wyraźny sukces konwencji uważa się fakt, że uniknięto na niej nagłośnienia kontrowersyjnych i tworzących podziały kwestii społecznych, jak aborcja i prawa homoseksualistów. Nie wspominali o nich szerzej nawet politycy znani ze skrajnie konserwatywnego stanowiska w tych sprawach, jak rywal Romneya w wyścigu do nominacji, były senator Rick Santorum.