Głosując w wolnych wyborach, naród po raz pierwszy wypowiedział się jako suwerenna całość.
Jeszcze przed rokiem Lech Wałęsa ostrzegał, że nie powinniśmy nadmiernie podkreślać wagi wyborów 4 czerwca 1989 r. i tym samym przeciwstawiać tego dnia bardziej znaczącej dacie 31 sierpnia 1980 r. Uważał, że może to przesłonić blask porozumień sierpniowych, których symbolem stała się brama Stoczni Gdańskiej. A przecież to porozumienia sierpniowe otworzyły drogę do wolności, wprawdzie nie prostą, prowadzącą przez dramat stanu wojennego i jego ofiary, ale jednak tak naprawdę wszystko wówczas się zaczęło.
Tak było jeszcze przed rokiem, bo wczoraj podobne akcenty w publicznych wypowiedziach przywódcy „Solidarności” już się nie pojawiały. Powoli wszyscy dojrzewamy do zrozumienia znaczenia daty 4 czerwca w naszej najnowszej historii. Strajki na Wybrzeżu, a następnie w całej Polsce, były rzeczywiście zdarzeniem niezwykłym, cały świat wstrzymał wówczas oddech, wiadomo bowiem było powszechnie, jakimi metodami zwykli byli bronić swoich pozycji komuniści. Stan wojenny wpisywał się bez reszty w logikę postępowania władzy w obozie sowieckim, wydawał się być tylko taktycznie odłożoną w czasie reakcją na zachowanie buntowników, których w tej części Europy w poprzednich latach nigdy przecież nie brakowało. 13 grudnia wszystko zatem wracało w utarte koleiny. Forma tego powrotu była wprawdzie inna niż zwykle, ale już sama możliwość ewentualnej pomocy ze strony bratniej armii rozstrzygała wszelkie wątpliwości i kasowała wszystkie znaki zapytania. Jednak trzeba przyznać, że sierpień '80 wnosił nową jakość postępowania rządzących spod znaku sierpa i młota, nikt przecież wcześniej nie słyszał, aby władza rozmawiała z buntownikami, a nawet zawierała z nimi jakieś porozumienia. Najnowsza historia dostarczyła aż nadto dowodów na poparcie głoszonej niegdyś przez Władysława Gomułkę prostej prawdy: władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy.
A jednak. Społeczeństwo posierpniowe potraktowało słowo „solidarność” całkiem serio. Represjonowani w latach 50. często nie mogli liczyć nawet na najbliższych. Strach był obezwładniający. Niewiele pod tym względem zmieniło się w latach 60. Jeszcze w pierwszej połowie następnego dziesięciolecia za zamykanymi w więzieniach stawały nieliczne jednostki. Po 13 grudnia wszystko się zmieniło. Każda osoba represjonowana mogła spodziewać się wsparcia – już nie tylko ze strony krewnych, ale całych dobrze organizowanych grup. I to było na dłuższą metę rozstrzygające. Każde nowe aresztowanie uruchamiało aktywność nawet takich osób, które nigdy wcześniej o sobie nawzajem nie słyszały. Sam fakt, że kogoś zamknięto czy wyrzucono z pracy, był wystarczająco dobrym powodem, by tę osobę i, co nie mniej ważne, jej rodzinę wspierać. Takim społeczeństwem na dłuższą metę dotychczasowymi metodami rządzić się już nie dało. Trzeba było albo eskalować przemoc, sięgając nawet po najbardziej brutalne metody, albo pójść całkiem inną drogą. Zwolenników twardego kursu może nie było już wielu, ale jednak byli. Szczęśliwie wybrano jednak inną drogę.
Mają rację wszyscy ci, którzy powtarzają, że wybory czerwcowe nie były demokratyczne, a wolne w bardzo ograniczonym zakresie. Ówczesnej ordynacji wyborczej daleko było do zachodniego standardu. Pamiętamy zabiegi z listą krajową i zmianą reguł gry w trakcie gry, kiedy okazało się, że cała niemal lista krajowa została w pień wycięta. Najistotniejsze z punktu widzenia konstytucjonalizmu było jednak to, że niezależnie od tego, w jaki sposób wynik głosowania został wykoślawiony przez niesprawiedliwą ordynację wyborczą, to w tym dniu po raz pierwszy od niepamiętnych lat suwerennie wypowiedział się naród – jako polityczna całość. Owszem, wynik wyborów nie odzwierciedlał w pełni woli głosujących, sprawiła to właśnie ówczesna ordynacja wyborcza, ale najważniejszy był ton tej już w pełni obywatelskiej wypowiedzi, a on brzmiał bardzo wyraziście. Po tej dacie nie było już odwrotu.