03.06. Warszawa (PAP) - Do dziś głównym problemem sprawy śmierci ks. Jerzego Popiełuszki jest: z czyjego polecenia został on zabity - mówi w wywiadzie dla PAP Jan Olszewski, który w "procesie toruńskim" zabójców kapłana był pełnomocnikiem jego matki.

Olszewski, adwokat w latach 80., w rozmowie z PAP w przeddzień beatyfikacji ks. Popiełuszki ocenił, że sam przebieg uprowadzenia i doprowadzenia do śmierci ks. Jerzego wyglądał mniej więcej tak, jak ustalono w "procesie toruńskim" i jak mówili oskarżeni - co wynika z obiektywnych ekspertyz. Kluczem jest to, z czyjej inicjatywy doszło do tej śmierci.

Adwokaci, którzy jako pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych reprezentowali rodzinę ks. Jerzego: Olszewski, Edward Wende i Andrzej Grabiński oraz Krzysztof Piesiewicz - pełnomocnik porwanego razem z kapłanem kierowcy - Waldemara Chrostowskiego - sprzeciwili się przed sądem wnioskowi prokuratora o karę śmierci dla Grzegorza Piotrowskiego - zabójcy księdza, bo jak mówili - ks. Jerzy by tego nie chciał. Rolą pełnomocników oskarżycieli stało się też bronienie dobrego imienia ks. Popiełuszki, który w tym procesie został przedstawiony jako "prowokator i ekstremista", który "nosił krzyż na piersi i nienawiść w sercu".

PAP: Jak to się stało, że znalazł się pan w sprawie śmierci księdza Popiełuszki, w której działał pan jako pełnomocnik rodziny kapłana?

Jan Olszewski: W momencie, gdy ogłoszono, że zostało znalezione ciało ks. Jerzego, byłem doradcą w Sekretariacie Episkopatu Polski. Późnym popołudniem ks. arcybiskup Dąbrowski poprosił prawników: mnie, Wiesława Chrzanowskiego i Andrzeja Stelmachowskiego, aby się zastanowić, jak można zabezpieczyć i dopilnować ustalenia prawdy w tej sprawie. Szef MSW Czesław Kiszczak zawiadomił, że następnego dnia będzie dokonana sekcja zwłok ks. Jerzego w Białymstoku. Zostało postanowione, że Episkopat zgłosi żądanie dopuszczenia swego przedstawiciela. Z tych trzech prawników tylko ja byłem czynnym adwokatem, dlatego otrzymałem to pełnomocnictwo. W nocy pojechałem do Białegostoku, żeby rano uczestniczyć w sekcji. Od tego momentu uczestniczyłem w tej sprawie. Początkowo tylko na podstawie ustnego uzgodnienia ks. arcybiskupa Dąbrowskiego z Kiszczakiem, a potem - na zasadzie formalnego pełnomocnictwa Kurii. Kiedy akta sprawy znalazły się w sądzie, to pełnomocnictwo zostało zakwestionowane, bo uznano, że Kuria nie jest instytucją poszkodowaną. Wobec tego poproszono, by matka księdza Jerzego udzieliła mnie i mec. Andrzejowi Grabińskiemu tego pełnomocnictwa.

PAP: W mowie końcowej z procesu toruńskiego wspomniał pan, że był wielokrotnie słuchaczem kazań ks. Popiełuszki z jego mszy za ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki. Jak pan go zapamiętał?

J.O.: Ja się później wiele razy zastanawiałem, kiedy pierwszy raz spotkałem ks. Popiełuszkę. To musiało być jesienią 1980 roku, gdy został kapelanem Solidarności w Hucie Warszawa. Był to przecież jeden z ośrodków założycielskich Solidarności Mazowsza - zanim jeszcze powstała ogólnopolska Solidarność. Ja byłem doradcą od samego początku. Z tego tytułu musiałem się zetknąć z ks. Jerzym już wtedy, ale okoliczności tego spotkania nie pamiętam.

Bliżej poznałem go dopiero wtedy, gdy w stanie wojennym pojawił się wśród publiczności na pierwszych procesach działaczy Solidarności - np. komitetu strajkowego Huty Warszawa. Wówczas zauważyłem, że ten niezwykle skromny ksiądz samą swoją obecnością stworzył szczególny nastrój na sali sądowej i dodawał otuchy oskarżonym, a peszył prokuratorów i sędziów.

Później bywałem na mszach za ojczyznę w kościele św. Stanisława na Żoliborzu. Słuchałem jego słynnych homilii. Myślę jednak, że takim prawdziwym "egzaminem", który pokazał, co naprawdę potrafi ksiądz Popiełuszko, był pogrzeb Grzegorza Przemyka (maturzysty śmiertelnie pobitego w maju 1983 r. przez milicję - PAP). Ta śmierć wywołała ogromne poruszenie wśród młodzieży w Warszawie. Władze kościelne świetnie zdawały sobie sprawę, że pogrzeb może stać się krytycznym wydarzeniem, na którym pojawi się wielu wzburzonych młodych ludzi. Zastanawiano się jak ten pogrzeb zorganizować. To wszystko wziął na siebie ksiądz Jerzy. Swoim autorytetem potrafił narzucić tysiącom młodych ludzi zachowanie całkowitej ciszy w czasie przejścia konduktu pogrzebowego przez miasto.

PAP: Wystarczyło jego wezwanie, apel do zebranych?

J.O.: Tak. W efekcie ten przemarsz był bardziej poruszający niż najgłośniejsza manifestacja.

PAP: W swojej mowie końcowej wygłoszonej na procesie toruńskim pan powiedział, że ks. Popiełuszko każdą ze swych mszy odprawianych w intencji ojczyzny kończył wezwaniem piętnującym jako prowokatorów tych wszystkich, którzy, wychodząc z kościoła, zakłócą powagę uroczystości jednym choćby okrzykiem, gestem czy transparentem.

J.O.: Te wezwania ksiądz Jerzy potrafił wyrazić ewangelicznym językiem. Nie posługiwał się językiem politycznych racji.

PAP: Czy w trakcie śledztwa po zabójstwie księdza miał pan - jako pełnomocnik instytucji kościelnej - możliwości realnego działania?

J.O.: W różnych fazach tego postępowania różnie to wyglądało. Moim zdaniem najbardziej efektywny był udział mój i wyznaczonego przez Kurię prof. Edmunda Chróścielewskiego z Poznania, eksperta z zakresu medycyny sądowej, w oględzinach i sekcji zwłok księdza Jerzego. Nasza obecność tam - a szczególnie profesora - zapewniła ich pełną wiarygodność. Właściwie to jedyny w tym procesie obiektywny materiał dowodowy, w oparciu o który można ustalić rzeczywisty przebieg tej zbrodni. Wszystko inne jest oparte albo na wyjaśnieniach samych sprawców, albo na fragmentarycznych zeznaniach świadków, które dotyczyły drugorzędnych okoliczności.

"Koronnym" świadkiem uprowadzenia był Waldemar Chrostowski - kierowca księdza Jerzego, któremu udało się uciec. Było oczywiste, że sprawcy mu tę ucieczkę umożliwili. Ale sądzę, że to był element przyjętego przez nich scenariusza. W ich założeniu Chrostowski miał być świadkiem, który stwierdzi, że ks. Jerzego uprowadzili funkcjonariusze milicji. Przecież sprawcy wystąpili w mundurach MO. A potem cała sfabrykowana dokumentacja sprawy miała wykazać, że to nie byli żadni funkcjonariusze tylko jacyś ludzie z podziemnej Solidarności, których zadaniem było skompromitowanie władz.

PAP: ...milicyjny orzełek "zgubiony" na miejscu porwania przez Waldemara Chmielewskiego...

J.O.: Orzełek, nadpiłowane kajdanki... To była piętrowa gra. Łącznie z tym, że Chrostowski mógłby rozpoznać Chmielewskiego, bo wcześniej widział go podczas przeszukania mieszkania ks. Jerzego. W protokole z tego przeszukania Chmielewski był jedynym funkcjonariuszem SB, którego nazwiska nie wpisano do tego protokołu. Gdyby więc Chrostowski zeznał, że wśród porywaczy ks. Jerzego był jeden z funkcjonariuszy, którzy uczestniczyli w przeszukaniu, to bez trudu nożna by wykazać, że kłamie.

PAP: Jakie wrażenie zrobili na panu sami zabójcy księdza, gdy pierwszy raz ich pan zobaczył?

J.O.: To było w sądzie w Toruniu, bo wcześniej nie było takiego momentu, żebym był dopuszczony do jakiejś czynności śledczej z ich udziałem. Jako obrońca w wielu sprawach politycznych miałem pewne doświadczenie z ludźmi SB. Nie miałem wątpliwości, że odgrywają swoje role według uzgodnionego scenariusza. Najzdolniejszy z tej trójki był niewątpliwie Chmielewski. Potrafił zagrać rolę skruszonego wykonawcy poleceń Piotrowskiego. To było prawie wiarygodne. Ja jednak orientowałem się w ich biografiach. To było drugie pokolenie funkcjonariuszy. Piotrowski, Chmielewski i Pietruszka to byli ludzie "firmy", jak sami o sobie mówili. Z wszystkimi tego konsekwencjami.

PAP: Miał pan wrażenie, że proces nosi cechy inscenizacji, nawet mimo tego, że prokurator wniósł o karę śmierci dla Piotrowskiego?

J.O.: Miałem przekonanie, że mamy do czynienia z całkowicie przygotowaną inscenizacją i że oskarżeni w tym scenariuszu odgrywają - lepiej czy gorzej - swoje role. Muszę powiedzieć, że sam Piotrowski nie miał jednak pewności, czy dotrzymają słowa. Znał przecież zwyczaje swojej "firmy". Obserwowałem go, gdy sąd ogłaszał wyrok (skazano go na 25 lat więzienia). On się liczył, że mogli nie dotrzymać obietnicy i że kara śmierci zostanie orzeczona. Widziałem pot na jego twarzy w czasie odczytywania wyroku.

PAP: Pan sam w mowie końcowej podkreślał: "nad tą salą ciąży żądanie urzędu prokuratorskiego orzeczenia najwyższej, wyjątkowej w naszym ustawodawstwie kary - kary śmierci. Jako oskarżyciel posiłkowy nie mam uprawnień do wypowiadania się w tej kwestii. Ale zdaję sobie sprawę, że ten, który był ofiarą tej zbrodni, byłby temu żądaniu przeciwny".

J.O.: Było to naszym moralnym obowiązkiem wobec księdza Jerzego i wobec całej sprawy. Nie miałem wątpliwości, że taki wyrok nie zapadnie. Mogłem sobie wyobrazić, że zostanie orzeczony, ale że zostanie wykonany - tego nie mogłem sobie wyobrazić. I chyba słusznie... Uważałem, że mimo wszystko, nawet w tych warunkach, mam obowiązek przypomnieć postawę księdza Jerzego w takich sprawach.

PAP: W tym procesie pan był tyleż oskarżycielem sprawców, co obrońcą księdza, o którym prokurator powiedział: "nosił krzyż na piersi, a nienawiść w sercu"...

J.O.: W istocie tej sprawy, w jej scenariuszu było sformułowane oskarżenie przeciwko księdzu. Proces miał niby być formalnym zamknięciem sprawy odpowiedzialności za samowolę funkcjonariuszy, którzy dopuścili się takiej zbrodni przeciwko swoim szefom, a z drugiej strony miał pokazać, jakim prowokatorem i nienawistnikiem wobec nowych porządków społecznych był ksiądz Jerzy Popiełuszko.

PAP: To się czuło już w śledztwie?

J.O.: Czy w śledztwie, to trudno się zorientować, bo nas w zasadzie do niczego nie dopuszczano. Dostęp do akt - i to czysto formalny - uzyskaliśmy dopiero po zamknięciu śledztwa. Kilkadziesiąt tomów otrzymaliśmy do zapoznania się na kilka godzin. Ja mogłem co najwyżej je przekartkować. W sądzie nie było dużo lepiej, bo termin procesu był bardzo szybki i z aktami zapoznawałem się szczegółowo dopiero w toku procesu - wykorzystując przerwy i studiując te akta po godzinach posiedzeń sądu. Do dziś nie jestem pewien, czy czegoś w nich nie przeoczyłem, co można by wyciągnąć i bardziej plastycznie pokazać, że to była inscenizacja.

PAP: A pamięta pan, jakie wrażenie na oskarżycielach posiłkowych robił skład sędziowski?

J.O.: Jak to w procesach politycznych. Sędziowie bywali różni, ale ich rola zawsze była dość żałosna... Przewodniczącym składu był prezes Sądu Wojewódzkiego w Toruniu (Artur Kujawa - PAP), o którym było wiadomo, że nie ma ani doświadczenia ani wiedzy do prowadzenia takiego procesu. Jego zadaniem było pilnowanie, żeby proces toczył się zgodnie z przyjętymi w scenariuszu założeniami.

PAP: I pilnował?

J.O.: Starał się. Czy mu się to do końca udało, to inna sprawa. Ale osobą, która rzeczywiście prowadziła ten proces od strony prawnej był przewodniczący wydziału karnego (sędzia Jurand Maciejewski - PAP). Niewątpliwie dobry prawnik. Prowadził sprawę nawet sprawnie, ale w granicach określonych założeniami aktu oskarżenia.

PAP: A z dzisiejszej perspektywy: wiemy, że gen. Władysław Ciastoń (oskarżony o inspirowanie zabójstwa księdza) jest prawomocnie uniewinniony, nieżyjący gen. Zenon Płatek nie został osądzony... Czy ława oskarżonych powinna jeszcze kogoś w tej sprawie pomieścić?

J.O.: Uważam, że sam przebieg uprowadzenia i doprowadzenia do śmierci ks. Jerzego Popiełuszki znajdzie potwierdzenie w ekspertyzach sądowo-lekarskich. W tym procesie głównym problemem była - i pozostała do dziś - sprawa inspiracji tej zbrodni. Z czyjej inicjatywy, z czyjego polecenia został ks. Jerzy zamordowany.

PAP: Poznamy odpowiedź na to pytanie?

J.O.: To dzisiaj wydaje się wątpliwe. Ale zawsze trzeba mieć nadzieję.

Rozmawiał: Wojciech Tumidalski (PAP)

wkt/ itm/ malk/ mow/