Choć ostateczne wydatki poznamy dopiero za kilka miesięcy, już dziś można szacować, że wydaliśmy na nie ponad 400 mln zł. Prawie trzy razy więcej niż w 2015 r.
Finalnego rozliczenia tegorocznych wyborów prezydenckich możemy się spodziewać w ciągu 5 miesięcy. – Musimy wpierw otrzymać rozliczenia dotacji od gmin. Jeśli nie wydadzą wszystkiego lub nie udokumentują swoich wydatków, muszą zwrócić niewykorzystaną część – tłumaczy szefowa Krajowego Biura Wyborczego (KBW) Magdalena Pietrzak.
Mimo to już dziś można wstępnie oszacować te koszty. W budżetowej rezerwie, z której finansowane są wybory i referenda, zarezerwowano kwotę ok. 535 mln zł – zgodnie z zapotrzebowaniem zgłoszonym przez KBW. Z tej kwoty sfinansowane miał być wybory prezydenckie, ewentualne referendum ogólnokrajowe (z dwudniowym głosowaniem) wybory samorządowe w toku kadencji (przedterminowe, uzupełniające, ponowne i referenda lokalne) oraz wybory uzupełniające do Senatu.
Z tego na wybory prezydenta RP założono wydatki rzędu 320 mln zł i, jak słyszymy w KBW, ta kwota powinna być wystarczająca i raczej w większości wykorzystana. Z jednej strony pojawiły się oszczędności wynikające z tego, że mniej osób pracowało tym razem w komisjach (minimalne składy mogły wynieść trzy, a nie pięć osób), ale z drugiej – pojawiły się dodatkowe wydatki. Tak było chociażby w przypadku wyborów za granicą.
Jak wynika z naszych informacji, MSZ wystąpił do KBW z wnioskiem o dosypanie pieniędzy. Na pierwsze głosowanie potrzebna była kwota 6,5 mln zł. Ta okazała się za mała, stąd na drugie głosowanie resort wystąpił o kwotę prawie 12 mln zł. Łącznie daje to niemal 18,5 mln zł. Dla porównania głosowanie za granicą w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych kosztowało ok. 4,3 mln zł, a we wcześniejszych eurowyborach – trochę ponad 2 mln. Skąd taki wzrost? Przede wszystkim to efekt większej frekwencji i przyjętej formuły głosowania w związku z obostrzeniami obowiązującymi w poszczególnych krajach (koszt wydrukowania pakietów wyborczych, dostarczenia ich). – To, że wybory były droższe od poprzednich, w ogóle nie powinno dziwić. Poprzednio głosy oddawano w komisjach wyborczych. Obecnie ponad 80 proc. to korespondencyjne pakiety wyborcze, co z powodu opłat pocztowych bardzo podwyższa koszty – mówi wiceszef MSZ Paweł Jabłoński. W wyborach za granicą do 2018 r. można było głosować korespondencyjnie. Następnie PiS zniósł taką możliwość i w wyborach do Parlamentu Europejskiego i parlamentarnych takiej opcji nie było.
W ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego za granicą głosowało 97,6 tys. osób, z kolei w tych do Sejmu i Senatu – 314 tys. Obecnie chęć głosowania za granicą wyraziło aż 519 tys. osób.
– Gdyby wybory odbywały się za granicą bez obostrzeń covidowych, to tradycyjne głosowanie nawet przy wyższej frekwencji nie powodowałoby aż takiego wzrostu kosztów, najwyżej dłużej pracowałyby komisje wyborcze – podkreśla Paweł Jabłoński. Dlatego oprócz kwestii finansowych istotne okazało się wzmocnienie kadrowe konsulatów na czas głosowania. – W obu turach część najbardziej obciążonych placówek wzmocniliśmy pracownikami z centrali – podkreśla Jabłoński. W obu turach było to ok. 100 osób.
Do kosztów minionych wyborów trzeba jeszcze dorzucić wydatki na doposażenie gmin i komisji wyborczych w środki ochrony osobistej. Pochodziły one z puli zakupów covidowych, a proces zbierania zapotrzebowania i doposażania gmin koordynowało Ministerstwo Zdrowia. W sumie na potrzeby obu tur głosowania udostępniono 3 154 200 maseczek, niemal 569 tys. litrów płynu do dezynfekcji rąk, ponad 570 tys. litrów płynu do dezynfekcji powierzchni i urządzeń, 490 tys. przyłbic i prawie 10,3 mln rękawiczek jednorazowych. Jak na naszą prośbę podsumował resort zdrowia, na te zakupy wydano ok. 39 mln zł.
Do kosztów wyborów siłą rzeczy należy też doliczyć ok. 70 mln zł, które wydano na druk pakietów na wybory w terminie majowym, które nie doszły do skutku. Wciąż trwają targi o to, kto powinien uregulować roszczenia Poczty Polskiej. – Ona musi uzyskać zwrot poniesionych kosztów i to jest poza wszelką dyskusją. Ale kampania spowodowała, że sprawa znalazła się chwilowo w zawieszeniu. Kancelaria premiera chce, by wziął to na siebie nadzorujący Pocztę Jacek Sasin i jego resort, ale ten mówi „nie”, skoro nie podpisał żadnych umów. W związku z tym był też pomysł, by pieniądze wziąć z rezerwy budżetowej, pozostającej w dyspozycji KBW. Na razie sprawa stoi w miejscu – twierdzi nasz informator.
Sumując wszystkie wymienione wydatki, okazuje się, że tegoroczne wybory prezydenckie kosztowały 429 mln zł. – Gdy mówiłem, że koszt może sięgnąć pół miliarda złotych, to podniósł się krzyk, a wychodzi na to, że mogłem mieć rację – komentuje Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich. Jak dodaje, samorządy niedawno wnioskowały o dodatkowe pieniądze w ramach rządowych dotacji, m.in. z tego powodu, że niektóre zdołały już ponieść pewne wydatki na przygotowania do majowych „niewyborów”. Po drodze zmieniły się też przepisy dotyczące dostosowania lokali wyborczych i członków komisji do zaostrzonego reżimu sanitarnego. – Ale tu nie ma się do czego przyczepić, bo KBW co do zasady przychylało się do tych wniosków i współpraca układała się dobrze. Po raz kolejny samorządy wykazały się dużą odpowiedzialnością i są partnerem, na którego można liczyć i to mimo dążeń do ograniczenia naszej roli w tym procesie – ocenia Marek Wójcik.
W 2015 r. wybory, po których swoją kadencję zaczął Andrzej Duda, kosztowały 147 mln zł.

Tylko na zakup środków ochrony osobistej wydano ok. 39 mln zł