Nie tylko nad Wisłą głosowaliśmy w środku pandemii. Parlament wybrali również Singapurczycy.
Zaskoczenia nie było. Wybory w Singapurze zgodnie z przewidywaniami wygrała Partia Akcji Ludowej (PAP), która rządzi krajem nieprzerwanie od uzyskania przez tę byłą brytyjską kolonię niepodległości w 1965 r. Jej przedstawicielom udało się zdobyć 83 z 93 mandatów, które były do wzięcia. Mimo to atmosfera w siedzibie partii była daleka od uroczystej, bo na PAP oddało głos 61,2 proc. wyborców, co jest trzecim najgorszym wynikiem ugrupowania w historii. Jeszcze w 2015 r. za partią opowiedziało się prawie 70 proc. wyborców.
Wynik został więc odczytany jako żółta kartka dla rządzącego ugrupowania, zwłaszcza że rekordową liczbę 10 mandatów udało się zdobyć opozycyjnej Partii Robotniczej. Ostrzeżenie od wyborców PAP otrzymała przede wszystkim za zaniechania podczas pandemii. Bo chociaż początkowo miasto-państwo uchroniło się przed koronawirusem, to niedopatrzenia sprawiły, że w drugiej połowie kwietnia patogen na dobre się tu zadomowił. W efekcie Singapur ma więcej stwierdzonych przypadków (prawie 46 tys.) niż siedem razy bardziej ludna Polska (prawie 38 tys.) i jest w globalnej czołówce pod względem liczby infekcji na milion mieszkańców. Warto jednak dodać, że liczba zgonów na COVID-19 jest tutaj na bardzo niskim poziomie. Z powodu zakażenia koronawirusem zmarło tu zaledwie 26 osób.
Pandemia prawdopodobnie stała się też powodem, dla którego władze miasta-państwa zdecydowały się rozpisać wybory właśnie teraz. Jak tłumaczy Damian Wnukowski z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, zgodnie z singapurskim kalendarzem wyborczym mogły się one odbyć najpóźniej w kwietniu przyszłego roku. – Przedstawiciele PAP doszli najprawdopodobniej do wniosku, że może im się to nie opłacać, zwłaszcza jeśli pandemia się szybko nie skończy, a wraz z nią kłopoty gospodarcze – mówi analityk.
Dla pobudzenia gospodarki Singapur uruchomił pakiety stymulacyjne o równowartości 70 mld dol., obejmujące m.in. bony dla mieszkańców, aby podtrzymać konsumpcję. To jednak może nie wystarczyć, gdyby koronawirus miał jeszcze przybrać na sile. Wzmacnia to obawy mieszkańców o przyszłość, zwłaszcza że kolejnym ważnym tematem tych wyborów była obecność obcokrajowców na lokalnym rynku pracy. Singapurczycy coraz częściej uważają, że polityka migracyjna ich kraju jest zbyt liberalna, a przybysze z zagranicy zabierają im miejsca pracy.
Relatywnie słaby wynik PAP kładzie się również cieniem na planach sukcesji w ugrupowaniu. Urzędujący, dopiero trzeci w historii Singapuru premier Lee Hsien Loong zapowiedział odejście z polityki, kiedy w 2022 r. skończy 70 lat. Osobą szykowaną na jego następcę jest wiceszef rządu i minister finansów Heng Swee Keat. Problem polega na tym, że Heng w swoim okręgu zwyciężył zaledwie z kilkuprocentową przewagą, co nie wróży najlepiej jego popularności. To wszystko może oznaczać, że nad Cieśniną Singapurską powieje wiatr zmian. Jednak nie będzie raczej gwałtowny.
– Singapur to nie jest pełna demokracja. Wybory odbywają się regularnie i wyniki uznaje się za przejrzyste, ale wolność wypowiedzi jest ograniczona. Do tego w tym roku doszły obostrzenia związane z zakazem zgromadzeń – tłumaczy Wnukowski. Co więcej, PAP utrzymuje monopol za pomocą ordynacji większościowej, która służy zabetonowaniu sceny politycznej. Głosowanie jest obowiązkowe. Jeśli wyborca nie odda głosu (trzeba mieć ukończone 21 lat), zostaje wykreślony z rejestru wyborców. Może być potem do niego na powrót przypisany, musi jednak wyjaśnić, dlaczego nie wziął udziału w wyborach.