Dzień po tym, jak Boris Johnson ogłosił, że z powodu pandemii koronawirusa Brytyjczycy jednak mają pozostać w domach, nad Londynem zaświeciło słońce. Park koło mojego domu był pełen ludzi. Były rodziny z dziećmi, grupa mężczyzn grających w koszykówkę, młodzież okupująca trawniki.
Takie zachowanie nie jest oczywiście specyfiką brytyjską. Nadspodziewanie szybki wybuch epidemii we Włoszech był w części spowodowany początkową niefrasobliwością Włochów. W USA masa młodzieży postanowiła wyjechać na wiosenną przerwę. Niejaka Ava Louise, gwiazdeczka TikToka, rozpoczęła „wyzwanie koronawirusowe”, liżąc toaletę w samolocie. Ale zostawmy na boku takich jak ona. Nawet najlepsi z nas zaczynają mieć dosyć izolacji. Zwłaszcza młodzi i zdrowi, którzy są poza grupą najwyższego ryzyka, czują coraz większą potrzebę złamania odgórnie wprowadzonych zasad.
Mamy do czynienia z sytuacją, gdy dla dobra ogółu konieczne jest współdziałanie. To kwestia znana jako problem generowania dóbr publicznych poprzez działania zbiorowe. Czym są dobra publiczne? To to, z czego korzystamy wszyscy – policja, kanalizacja czy park. Zauważmy, że mamy do nich dostęp niezależnie od tego, czy dokładamy się do ich wytworzenia. Wystarczy, że robi to większość z nas. Nawet jeśli nie płacę podatków, policja ma obowiązek ścigania kogoś, kto mi coś ukradł.
Wszyscy mamy interes w tym, żeby dobra publiczne istniały, ale praca na ich rzecz to już zupełnie inna para kaloszy. Wkład osobisty kosztuje. Nie jest przyjemnie płacić podatki, nawet jeśli miło mieć służbę zdrowia; nie jest fajnie stosować się do, powiedzmy, reguł utrzymywania czystości w parkach, chociaż czysty park jest bardzo przyjemny. Każdy, kto sprawnie kalkuluje osobiste zyski i straty, najchętniej korzystałby za friko z dóbr publicznych, na rzecz których inni ponieśli wyrzeczenia. I stąd właśnie bierze się problem.
Zatrzymanie pandemii i ochrona przeciążonej służby zdrowia to w tej chwili rodzaj dobra wspólnego – wszyscy byśmy skorzystali, gdyby koronawirusowy koszmar się skończył. Ale stosowanie się do reguł kwarantanny i zachowywanie dystansu społecznego są bardzo kosztowne. Jak można skłonić ludzi, by trwali przy całkowicie zmienionych nawykach życia codziennego? Gdy boję się o swoje życie, siedzenie w domu, izolacja społeczna, a nawet utrata pracy nie wydają się zbyt wygórowaną ceną. A jeśli niewiele mi grozi? Wtedy ta cena staje się w moim odczuciu astronomiczna.
Dlatego z punktu widzenia czystej racjonalności łamanie zakazów ma sens. Z tej perspektywy widać też, że niektórym jednostkom „opłaca się” je łamać, nawet jeśli uważają, że cel ich stosowania jest dobry. Zwłaszcza gdy cel ten może zostać osiągnięty, jeśli do reguł stosuje się większość – a przecież ja w tej większości nie muszę koniecznie być. Jeżeli tylko wystarczająca liczba osób będzie robiła to, co należy, ja mogę pozostać „racjonalnym pasożytem”. W końcu nie potrzebuję maseczki, kiedy mają je założone wszyscy wokół mnie.
Nie twierdzę oczywiście, że nie kierują nami motywy altruistyczne. Wielu pozostaje w domach nie dlatego, że się boją, lecz z powodów etycznych. Chcę tylko powiedzieć, że ludzie, którzy się do reguł nie stosują, są nie tyle głupi, ile po prostu bezlitośnie racjonalni.
Kiedy zrozumiemy logikę działań zbiorowych, zaczniemy też pojmować, że niepodporządkowanie się zaleceniom nie jest czymś dziwnym. Jest czymś, czego powinniśmy się spodziewać. To zła wiadomość – przy tak łatwym przenoszeniu się wirusa każdy dodatkowy pasożytujący niesie ze sobą niebezpieczeństwo dalszego rozprzestrzeniania zakażeń. Ale dobra informacja jest taka, że gdy tylko to zrozumiemy, zaczyna nam też świtać, jakiego rodzaju rozwiązania tego problemu mogłyby być najbardziej efektywne.
Należy przede wszystkim podwyższać koszty braku współdziałania. To właśnie robią kolejne rządy, penalizując grupowe wycieczki czy wprowadzając policyjny dozór kwarantanny. Luźne rekomendacje nie zadziałają dlatego, że racjonalnie pasożytujące jednostki nie zobaczą dzięki nim żadnych bezpośrednich korzyści dla siebie. A jeśli kara będzie kosztowniejsza niż współdziałanie, nagle jesteśmy w grze, w której można przynajmniej częściowo wygrać. Dodatkowo koszty pasożytnictwa mogą się zwiększać dzięki sankcjom społecznym. Czasem wystarczą krzywe spojrzenia w kolejce do sklepu. W dobie koronawirusa uprzejmość jest niebezpieczna, a krzywe spojrzenia ratują życie.
Dziennik Gazeta Prawna
Do dyspozycji mamy jeszcze efektywniejszy mechanizm: przeformułowanie celu wspólnych działań tak, by uświadomić ludziom, że potencjalne koszty dla nich są większe, niż im się wydawało. Czy chcesz ratować starszych i chorych? Niekoniecznie. Ale czy chcesz ratować służbę zdrowia, która pomoże także tobie, jeśli nagle zachorujesz na wyrostek? To już co innego. Czy chcesz siedzieć w izolacji? Nie bardzo. A czy chcesz sprawić, by perturbacje trwały jak najkrócej? No cóż, kto by nie chciał. Innymi słowy, jednym z najskuteczniejszych sposobów skłonienia ludzi do współpracy jest pokazanie im, w jaki sposób ich dobro jest zbieżne z dobrem wspólnym.
Przed nami w Londynie trudna próba. Następne tygodnie mają być pełne słońca. Bywa, że nawet gdy na drugiej szali leży choroba, zapaść gospodarcza, a może i śmierć, jeden promień słońca potrafi ją na moment przeważyć. Ja zrobię wszystko, żeby pamiętać o kosztach i mam nadzieję, że państwo też. W końcu nasze osobiste cele i cele całych wspólnot są w tym szczególnym okresie niemal jednakowe.