Rok 2019 przejdzie do historii jako ten, w którym ludzie na całym świecie wyszli na ulice. Zmęczeni brakiem perspektyw, wściekli na biedę i korupcję. Ale przede wszystkim na tych, którzy mogliby coś zmienić, ale tego nie robią
Wwielu miejscach nic nie zapowiadało ani skali, ani gwałtowności protestów. W Chile kroplą, która przelała czarę goryczy, była 4-procentowa podwyżka cen biletów na stołeczne metro. W przeliczeniu na złotówki – o jakieś 15 groszy. Niby niewiele, ale podziemna kolejka w Santiago już jest okryta złą sławą najdroższej w Ameryce Łacińskiej; w ciągu dekady ceny biletów wzrosły tam prawie dwukrotnie. Operator metra w stolicy kraju nie przewidział, że dla najsłabiej uposażonych rodzin te 30 pesos ekstra za każdy przejazd przełoży się na konkretny wydatek. Jak wyliczył Juanizio Correa z Fundacji Vivienda, w takich gospodarstwach domowych koszty dojazdów mogą sięgać nawet jednej czwartej domowego budżetu.
Nie pomógł też fakt, że minister gospodarki Juan Andrés Fontaine poradził niezadowolonym, aby wstawali wcześniej i wcześniej jechali do pracy lub do szkoły, to będą płacić mniej. Zgodnie z cennikiem koszt biletu różni się w zależności od tego, o jakiej porze odbywa się przejazd; październikowa podwyżka dotyczyła tych na „Horario Punta” – godziny szczytu. Protest, który zaczął się od przeskakiwania przez bramki i hashtagu „EvasionMasiva”, szybko przerodził się w podpalanie stacji metra i walki uliczne. Zginęło prawie 30 osób, a ponad 11 tys. zostało rannych.
– Jeśli nie chcą cię słuchać, to co jeszcze możesz zrobić? Tylko nasrać wokoło. Ludzie wyładowali się na stacjach metra, bo to był jedyny sposób, aby zwrócono na nich uwagę. Jeśli używasz samych słów, to mają cię gdzieś – mówiła pod koniec października serwisowi CityLab Amelia Rivera, 70-latka, która przyjechała do Santiago protestować razem z resztą swojej rodziny. W tym pracującą nad doktoratem córką, której Rivera nie wróży wielkiej kariery w rodzinnym kraju przez wzgląd na ciemny kolor skóry.
30 lat, nie 30 pesos
Słyszani chcą być też protestujący w Kolumbii. Buntownicy z kraju na północ od Chile wybrali jednak inną taktykę – sięgnęli po sprzęty kuchenne: garnki, patelnie, sztućce, nalewaki do zupy – i za ich pomocą robią hałas. – To nasza broń. Broń, której używamy na ulicach. Nie będziemy rzucać kamieniami, ale będziemy robić cacerolazo. Tak, żeby nas usłyszeli – mówił pod koniec listopada dziennikarzom amerykańskiego Public Radio International David Cortez, student z Bogoty.
„Cacerolazo” po hiszpańsku oznacza „garnek”, ale również formę protestu z użyciem kuchennych akcesoriów. Kolumbia nie protestuje w imię jednego postulatu, lecz raczej wysuwa amalgamat różnych wniosków, których wspólnym mianownikiem byłoby coś, co określamy mianem „normalnego państwa”. Kolumbijczyków wyprowadziły najpierw na ulicę związki zawodowe, strasząc „paquetazo”, czyli „pakietem” – reformą podatkową, którą prezydent Iván Duque chciał przepchnąć przez parlament, aby zwiększyć dochody podatkowe.
Zaczęło się od obaw, że nastąpi pogłębienie ubóstwa. Po kraju rozeszła się bowiem plotka, że rząd chce w przyszłym roku zmniejszyć poziom minimalnego wynagrodzenia. Do socjalnych postulatów demonstrantów szybko dołączyły jednak inne – choćby takie, jak wprowadzenie przepisów antykorupcyjnych, respektowanie porozumienia pokojowego z 2016 r., które zakończyło trwającą pół wieku wojnę domową (Duque rozpoczął niedawno działania przeciw lewicowej partyzantce FARC, skutkiem czego jej liderzy ogłosili, że po trzyletniej przerwie wracają na wojenną ścieżkę z rządem) czy zakaz polowań na rekiny.
Podobnie zresztą stało się w Chile. Wraz z eskalacją protestów żądania ich uczestników oderwały się od kwestii cen biletów za przejazdy. W centrum znalazły się za to koszty życia w ogóle oraz to, czy kraj stwarza szanse na to, aby je pokryć. To dlatego transparenty w Santiago często głoszą, że „nie chodzi o 30 pesos, ale o 30 lat” – nie o jednorazową podwyżkę, lecz o przyszłość. I chociaż prezydent Sebastián Piñera powoli ulega protestującym, np. w kwestii zmniejszenia kosztów kredytów studenckich, to przecież całego systemu nie zmieni. A tego domagają się ludzie na ulicy.
Wcześniej byli Adam i Ewa
Wymiany całego systemu chcą również Libańczycy. Świadczy o tym chociażby popularne na ulicach Bejrutu hasło „Wszyscy znaczy wszyscy”, czyli wszyscy muszą odejść – w klasie politycznej nie ma ani jednej osoby, którą warto byłoby zostawić na stanowisku. Libańska ulica zdaje się mówić, że wielu liderów tak długo siedzi już na państwowych posadach, że kompletnie stracili społeczny mandat. Dla przykładu: z przewodniczącego parlamentu Nabiha Berriego ludzie śmieją się, że jest u władzy tak długo, że przed nim byli już tylko Adam i Ewa.
Podobnie jak Chile, Liban sprowokowała do wybuchu błahostka. Otóż szukający dodatkowych pieniędzy do dramatycznie pustej kasy państwowej (dług publiczny tego niewielkiego kraju wynosi 155 proc. PKB; ubiegłoroczny deficyt zamknął się w 11 proc.) premier Sad al-Hariri zaproponował wprowadzenie specjalnej opłaty od korzystania z połączeń głosowych przez internet w wysokości 20 centów (0,78 zł) dziennie.
Dla Libańczyków, którzy od kilku dekad nie przeżyli dnia bez przymusowych przerw w dostawie energii elektrycznej, a od czasu do czasu toną w śmieciach, gdyż skorumpowany system nie jest w stanie zapewnić nawet podstawowych usług publicznych, powiedzieli „dosyć”. Kolejny powód do wściekłości pojawił się w październiku, kiedy przez kraj przetoczyła się fala pożarów lasów. A rząd nie poradził sobie z wykorzystaniem helikopterów, kupionych dzięki zbiórce narodowej, ponieważ nieserwisowane maszyny nie nadawały się do użycia.
Sytuacji w kraju z pewnością nie polepszyła też niedawna afera z udziałem premiera. Okazało się, że szef rządu – człowiek dość majętny i wywodzący się z biznesu – przekazał południowoafrykańskiej modelce Candice van der Merwe podarki o wartości 16 mln dol. Nawet jeśli nie złamał prawa, a hojnym gestem wykazał się przed objęciem urzędu, to jednak w kraju, gdzie ponad jedna czwarta ludności żyje za mniej niż 4 dol. dziennie, taka informacja mogła zirytować parę osób (za 16 mln dol. na progu ubóstwa można byłoby utrzymać przez rok 11 tys. osób).
Nie pomógł również fakt, że Hariri nie poznał van der Merwe w bejruckim pubie, lecz na Seszelach w 2012 r. Modelka miała wtedy 20 lat, a przyszły premier – 43. „Nie zapomnieliśmy o tobie, przyjdziemy po 16 milionów” – głosił jeden z bejruckich transparentów.
Chcemy kraju
W ogniu nie stanąłby może Irak, gdyby władze kraju nie miażdżyły brutalnie każdego objawu niezadowolenia. We wrześniu pokojowe pikiety przed rządowymi budynkami urządzili studenci, aby zwrócić uwagę na brak perspektyw na rynku pracy. I chociaż w stronę władzy nie poleciał ani jeden kamień, ta wysłała na żaków armatki wodne i oddziały antyterrorystów. Byli ranni, ale do eskalacji nie doszło.
Potem nad Tygrysem i Eufratem gruchnęła wiadomość, że resort obrony postanowił zwolnić ze stanowiska szefa elitarnej jednostki powołanej po 2003 r. do walki z terroryzmem gen. Abdela-Wahaba al-Saadiego. Cieszy się on w Iraku dużym poważaniem, ponieważ jest twarzą zwycięstwa nad Państwem Islamskim – kierował większością operacji przeciw dżihadystom.
Przesunięcie powszechnie szanowanego oficera na mało znaczące stanowisko w ministerstwie odebrano jako afront i dowód na olbrzymi wpływ sąsiedniego Iranu na iracką politykę. Ludzie znów wyszli na ulice. – Domagamy się najbardziej podstawowych rzeczy: elektryczności, wody, zatrudnienia i dostępu do lekarstw, niczego więcej. Ale ten rząd strzela do ludzi – mówił na początku października agencji Associated Press Mohammed Jassim, jeden z manifestantów. Łącznie w kraju straciło życie prawie 500 osób, a dalszych 20 tys. zostało rannych. – Wtedy żądania protestujących eskalowały, demonstranci zaczęli domagać się zmiany systemu politycznego, ordynacji wyborczej, przyspieszonych wyborów, dymisji rządu. A w tle pytania o brutalność władzy, zabitych, które wywołały potrzebę sprawiedliwości – tłumaczył portalowi Vox Bill Wahab, specjalista od Iraku z Waszyngtońskiego Instytutu Studiów Bliskowschodnich (WINEP). Jednym z najpopularniejszych haseł na transparentach jest po prostu „Chcemy kraju”.
O prawdziwą demokrację
Kompletnej wymiany klasy politycznej domagają się również Algierczycy. Protestują praktycznie przez cały rok – pierwotnie przeciwko planom ubiegania się o piątą kadencję przez dotychczasową głowę państwa Abda al-Aziza Buteflikę (rządził od 1999 r.). Jest to człowiek, którego nie widziano publicznie od pięciu lat i o którym krążyły plotki, że nie jest nawet w stanie mówić (Buteflika doznał w 2013 r. udaru). Teraz Algierczycy demonstrują w imię prawdziwej demokracji i przeciwko klice trzymającej w garści kraj, zwanej przez mieszkańców po prostu „le pouvoir”, czyli władzą.
A ta jest w stanie zrobić wszystko, żeby tylko utrzymać status quo. Ulica przejrzała próbę ugłaskania jej przez władzę – kiedy prezydent ogłosił najpierw, że nie będzie rządził przez pełną kadencję. Potem, kiedy na początku kwietnia zapowiedział, że w ogóle rezygnuje z udziału w wyborach.
„Le pouvoir” zaczęła wtedy czyścić ze swoich szeregów twarze kojarzone ze starym establishmentem. W maju zatrzymano brata prezydenta Saida Buteflikę, nietykalnego dotychczas szefa wywiadu wojskowego Mohameda Mediene’a oraz jego następcę Athmane’a Tartaga. We wrześniu każdy z nich dostał wyrok 15 lat więzienia. Z kolei na początku grudnia za kratki na 10 lat trafił czterokrotny premier kraju Ahmad Ujahja, a na 12 lat – dwukrotny szef rządu Abd al-Malik Sallal. Na tej samej rozprawie wyroki usłyszało również paru byłych ministrów oraz biznesmenów bliskich władzy.
To także nie wystarczyło. Protesty nie zakończyły się też po wyborach 12 grudnia, w których wzięli udział wyłącznie kandydaci postrzegani jako członkowie ancien régime’u (w tym dwóch byłych premierów). Algierczycy nie uznali tego za przejaw prawdziwej demokracji.
Jest ona marzeniem także protestujących w Hongkongu. Mieszkańcy byłej brytyjskiej kolonii wyszli na ulice ponad pół roku temu w reakcji na prawo dopuszczające ekstradycję do kontynentalnych Chin osób aresztowanych w tej azjatyckiej enklawie. Bardzo szybko lista postulatów wzbogaciła się o kwestie socjoekonomiczne, a przede wszystkim żądanie rzeczywistej demokratyzacji Hongkongu. Stojącego na czele władzy wykonawczej szefa administracji Hongkongu – teraz jest nim Carrie Lam – wybiera dziś liczący 1,2 tys. Komitet Wyborczy składający się m.in. z delegatów różnych grup zawodowych, ale dziwnym trafem nigdy nie wygrał ktoś, kto nie przepada za władzami w Pekinie.
– Protesty trwają od pół roku i wkrótce będą święta. Świątecznego nastroju tutaj jednak nie uświadczysz, a Hongkong nie domaga się już poprawy sytuacji materialnej, lecz powszechnego prawa wyborczego – mówił na początku grudnia Agencji Reutera Lawrence, 23-letni student trzymający w ręku plakat z napisem „Moje życzenie na 2020 r. to powszechne prawo wyborcze”.
– Gdy byłam młoda, widziałam masakrę na placu Tiananmen. Wtedy nie byliśmy wystarczająco silni, żeby walczyć za studentów, i dlatego jestem tu teraz. Chcę, aby w Hongkongu było więcej demokracji. Nie chcę więcej pieniędzy – chcę więcej wolności – tłumaczyła 60-letnia Roita.
Zmęczeni beznadzieją
Tych kilka przykładów oczywiście nie wyczerpuje listy krajów, w których w 2019 r. doszło do wystąpień ulicznych. Dłużej od Algierczyków protestują Wenezuelczycy, zmęczeni rządami prezydenta Nicolása Maduro, katastrofą gospodarczą, hiperinflacją i brakiem podstawowych artykułów w sklepach. Do gwałtownych manifestacji doszło również w Boliwii, Ekwadorze, Hondurasie i na Haiti.
Ale w minionym roku wrzała nie tylko Ameryka Łacińska. Upust frustracji dali również mieszkańcy Afryki: Egiptu, Sudanu, Malawi oraz Republiki Południowej Afryki; Azji: Iranu i sąsiedniego Pakistanu, a dalej: Indii, Indonezji oraz Korei Południowej. A także Europy. Przeciw władzy manifestowali Rosjanie, za i przeciw brexitowi – Brytyjczycy, przeciw Madrytowi – Katalończycy, a w sprzeciwie wobec kiepskich standardów życia publicznego i korupcji – Czesi, Słowacy i Maltańczycy. Ostatnio protesty wybuchły we Francji na tle reformy systemu emerytalnego.
Czy coś łączy te wystąpienia? Dominique Moisi z paryskiego Instytutu Montaigne’a uważa, że kluczem interpretacyjnym do zrozumienia tegorocznej fali jest pragnienie godności i szacunku. „W 1968 r., kiedy nie było problemów z pracą, ludzi na ulicę wyprowadziła kombinacja nudy i utopijnego rewolucjonizmu. W 1989 r. zmobilizowała ich – i pomogła obalić komunistyczne reżimy – nadzieja na wolność i dostatek. W 2019 r. nadzieje i marzenia zastąpiły rozpacz i gniew” – pisał francuski myśliciel w komentarzu dla Project Syndicate. „Jeśli więc protesty te mają jakiś wspólny mianownik, jest to właśnie pragnienie godności i szacunku. Ludzie wyszli na ulice, ponieważ zbyt długo czuli się poniżeni, ignorowani i pogardzani przez nieodpowiedzialne, skorumpowane i odległe polityczne elity” – podsumował Moisi.
W podobnym duchu pisze Jack Shenker, autor książki o współczesnej brytyjskiej polityce „Now We Have Your Attention” („Teraz zwracacie na nas uwagę”), który przypomniał termin „zmęczenie beznadzieją” (z ang. „despair fatigue”), ukuty przez amerykańskiego antropologa Davida Graebera (polski czytelnik zna go m.in. z publikacji „Dług. Pierwsze pięć tysięcy lat” oraz „Praca bez sensu. Teoria”). W komentarzu dla dziennika „The Guardian” napisał: „Większość protestujących to dzieci kryzysu finansowego […], który w gwałtowny sposób zmniejszył szanse milionów młodych ludzi w krajach zamożnych. Uważają oni prekariackie prace i rosnące nierówności za normę […]. Zmęczeni beznadzieją stają do walki, ponieważ czują, że nie mają innego wyjścia”.
Poczytali i szaleją
Podobnie uważa współzałożyciel organizacji Human Rights Watch Aryeh Neier. „Brak innych dróg konfrontacji ze szkodliwą lub niesprawiedliwą polityką rządów stanowi uzasadnienie dla demonstracji. W końcu, w jaki inny sposób mieszkańcy Hongkongu mogliby zwrócić uwagę światowych mediów na ustawę ekstradycyjną, jeśli nie przez manifestacje uliczne?” – pisał w komentarzu dla Project Syndicate. „Biorąc pod uwagę, że na świecie coraz więcej jest nierówności, populizmu i zapędów autorytarnych, można się spodziewać, że protesty na stałe zagoszczą w globalnej polityce. Rządy oczywiście będą starały się je uciszyć. Jednak wobec braku instytucjonalnej odpowiedzi na społeczne żale i żądania, ludzie raczej nie pozostaną spokojnie w domach” – konkludował.
„Obecne ruchy protestu nie koncentrują się na wybranych grupach społecznych, lecz na ogóle społeczeństwa, które czuje się oszukane przez elity […]. Ich zadaniem jest nie rozwiązanie, lecz zwrócenie uwagi na problemy, które dotychczas były nieobecne w polityce danego kraju, oraz pokazanie, że spora część społeczeństwa nie czuje się reprezentowana” – tłumaczył miesięcznikowi „The Atlantic” Paolo Gerbaudo, socjolog z King’s College London i autor książki „The Mask and the Flag. Populism, Citizenism and Global Protest” (Maska i flaga: populizm, obywatelskość i globalne protesty).
Brytyjski historyk Niall Ferguson stawia tezę, że do fali demonstracji przyczynił się przede wszystkim rosnący odsetek ludzi z wyższym wykształceniem. W tekście dla „The Timesa” z końca października zauważył, że wskaźnik ten wzrósł od końca lat 80. praktycznie w każdym kraju, który w tym roku dotknęły niepokoje społeczne. W Chile odsetek ten skoczył z 18 do 90 proc., w Ekwadorze – z 25 do 46 proc., w Hongkongu – z 13 do 72 proc., we Francji – z 34 do 64 proc. Stosunkowo najmniejsze zmiany w tej kwestii zaszły w Libanie i Iraku (wzrost kolejno z 32 do 38 proc. oraz z 12 do 16 proc.).
Nie tylko Ferguson podnosi taki argument. Już w latach 70. amerykańska historyczka Lenore O’Boyle pisała o tym w artykule „The Problem of an Excess of Educated Men in Western Europe, 1800–1850” (Problem nadmiaru wykształconych mężczyzn w Europie Zachodniej między 1800 a 1850 r.). Jej zdaniem upowszechnienie wyższej edukacji było jedną z przyczyn Wiosny Ludów, ponieważ „zbyt dużo mężczyzn posiadało wykształcenie odpowiednie do zajmowania ważnych i prestiżowych miejsc pracy, których było niewiele, a w związku z tym część musiała się zadowolić zajęciami poniżej swoich kompetencji”.
Obecne ruchy protestu nie koncentrują się na wybranych grupach, lecz na ogóle społeczeństwa, które czuje się oszukane przez elity – wyjaśnia socjolog Paolo Gerbaudo
Bądź jak woda
Skoro protestujący są młodzi i wykształceni, to znaczy, że kluczową rolę w organizacji wystąpień odegrała technologia. W Hongkongu popularne forum internetowe LIHKG stało się najważniejszą platformą wymiany informacji o manifestacjach. „Czy jeśli dojadę na siódmą po południu, to będę za późno?” – pytał w lipcu jeden z użytkowników forum. „Nie, jak najwięcej ludzi musi wyjść na ulicę” – odpowiedział inny. A ponieważ forumowicze LIHKG mogą lajkować swoje wypowiedzi, witryna dodatkowo przyjęła funkcję narzędzia do podejmowania decyzji, np. dotyczących lokalizacji kolejnych protestów.
Oprócz LIHKG do wymiany informacji Hongkończycy zaprzęgli forum Reddit, komunikatory mobilne – w tym szyfrowaną aplikację Telegram, a nawet usługi do wymiany plików pomiędzy telefonami komórkowymi, jak chociażby AirDrop dla urządzeń marki Apple. W ten sposób użytkownik iPhone’a może rozesłać mapę z lokalizacją wieczornych manifestacji do wszystkich współpasażerów podczas podróży metrem.
A skoro już jesteśmy przy iPhonie, to jedna z najważniejszych zasad nowoczesnego manifestanta brzmi: wyłączyć w telefonie opcję odblokowywania za pomocą rozpoznawania twarzy. W ten sposób siły porządkowe nie uzyskają łatwego dostępu do komórki. Dochodziło bowiem do sytuacji, kiedy funkcjonariusze przytrzymywali głowy aresztowanych, aby odblokować ich telefony komórkowe.
Komunikacji protestującym w Hongkongu służą również środki zdecydowanie spoza dziedziny nowoczesnych technologii. Jak na przykład specjalny język migowy, wykorzystywany do przekazywania sobie krótkich komunikatów na polu bitwy („zagrożenie”, „podaj wodę”, „spryskano mnie gazem pieprzowym”).
Niewyszukane są też inne środki z hongkońskiego arsenału. Pachołki drogowe stały się podstawową metodą obrony przed gazem łzawiącym (protestujący po prostu stawiają je na nabojach, a następnie zalewają wodą). Wskaźniki laserowe okazały się doskonałą bronią do walki z policyjnymi dronami i helikopterami, a przy okazji służą także do oślepiania funkcjonariuszy policji. Parasolek użyto zaś do zakrywania kamer monitoringu oraz blokowania drzwi w wagonach metra.
Praktycznie żaden z tegorocznych ruchów protestu nie ma wyraźnego lidera. W Hongkongu urosło to do rangi fundamentalnej zasady, ucieleśnionej w maskach, kaskach i goglach (które nie tylko chronią buntowników, lecz także ukrywają ich tożsamość) oraz wyrażonej w powiedzeniu powtarzanym za Brucem Lee „Bądź jak woda” – czyli bez kształtu, pozbawiony ustalonej formy, elastyczny.
Po metody dopracowane w Hongkongu sięgnęli także protestujący w innych częściach globu – wskaźniki laserowe wykorzystali m.in. Chilijczycy. Język gestów do własnych celów zaadaptowali też przedstawiciele pozarządowej organizacji Extinction Rebellion, która organizuje w Wielkiej Brytanii akcje mające zwrócić uwagę na nadchodzącą katastrofę klimatyczną (zasłynęli m.in. pokazaniem gołych pośladków posłom w Izbie Gmin w kwietniu tego roku).
Ludzie demonstrują, ja ich przeczekam
Na ile tegoroczne ruchy protestu były skuteczne? Przynajmniej część z nich ma swoje osiągnięcia. Władze Hongkongu wycofały się z wprowadzenia kontrowersyjnego prawa umożliwiającego ekstradycję więźniów do Chin (chociaż nie wyczerpuje to listy żądań mieszkańców byłej kolonii). Prezydent Ekwadoru zrezygnował z pakietu ustaw oszczędnościowych obejmujących m.in. obniżkę dopłat do paliwa. W sąsiedniej Kolumbii władza dla uspokojenia nastrojów zaproponowała zwiększenie nakładów socjalnych. Nie wiadomo, jaki będzie los reformy emerytalnej, przeciw której na ulice wyszli Francuzi (pod koniec ub.r. „żółtym kamizelkom” udało się powstrzymać podwyżkę cen paliw nad Sekwaną; w tym roku inicjatorem protestów są związki zawodowe).
Manifestacje doprowadziły do upadku kilku polityków – oprócz prezydenta Algierii Abd al-Aziza Butefliki urząd złożyli liderzy Boliwii Evo Morales oraz Sudanu Umar al-Baszir. Stanowiska opuścili również premierzy Libanu Sad al-Hariri oraz Iraku Adil Abd al-Mahdi, chociaż każdy z nich pozostał u władzy w charakterze tymczasowego szefa rządu. Na styczeń swoje odejście zapowiedział premier Malty Joseph Muscat, na którym cieniem położyło się zabójstwo dziennikarki śledczej Daphne Caruany Galizii (zresztą w morderstwo mogą być zamieszani ludzie z najbliższego otoczenia premiera, a niewykluczone, że nawet on sam). Po tygodniach demonstracji odszedł także minister sprawiedliwości Korei Południowej Cho Kuk, na którym ciążył skandal finansowy.
Jednak część liderów ani myśli rezygnować z władzy. Pazurami swojego stołka trzyma się prezydent Wenezueli Nicolás Maduro, chociaż stan kraju wskazuje na to, że już dawno powinien pożegnać się z urzędem. Falę niezadowolenia po prostu przeczekał prezydent Hondurasu Juan Orlando Hernández, a zdławił – lider Egiptu Abd al-Fattah as-Sisi. Ze stanowiskiem nie planuje rozstać się premier Pakistanu Imran Khan, którego ekipa stara się ustabilizować znajdującą się w fatalnej kondycji gospodarkę. Trudno powiedzieć, jak potoczą się dalsze losy protestów w Chile; historia podpowiada, że ludziom udaje się tam zwykle wywalczyć jedynie niewielkie ustępstwa. Nie zapowiada się też, aby zrezygnować miał prezydent Sebastián Piñera.
Donikąd nie wybierają się również rządzący Iranem ajatollahowie, których w listopadzie zaskoczyły największe manifestacje od dekady. Powodem stały się 50-procentowe podwyżki cen paliwa, wprowadzone dla zasypania ziejącej dziury budżetowej – konsekwencja amerykańskich sankcji. Jak wyliczały władze (podajemy za „The New York Times”), protestujący zniszczyli lub uszkodzili 731 placówek bankowych, 70 stacji benzynowych, 307 samochodów, 183 radiowozów, ponad tysiąc motocykli i 34 karetki. Wystąpienia spotkały się ze zdecydowaną reakcją władz: w ciągu czterech dni zamieszek zginęło od 180 do 450 osób, 2 tys. zostało rannych, a 7 tys. zatrzymano.
Niewielkie są też szanse na fundamentalne i szybkie zmiany gospodarcze w sąsiednich Iraku i Libanie. Teoretycznie z tych dwóch państw Irak powinien mieć łatwiej ze względu na złoża ropy naftowej (Międzynarodowa Agencja Energii prognozuje, że popyt na czarne złoto będzie rósł przynajmniej do końca przyszłej dekady, więc rząd w Bagdadzie nie ma się co martwić o rynki zbytu). Ale powszechny klientelizm sprawia, że budżet nie zyskuje na sprzedaży surowca tyle, ile powinien. Sam sektor naftowy nie jest również w stanie wygenerować tylu miejsc pracy, aby zapobiec sięgającemu 16,5 proc. bezrobociu i wyciągnąć z ubóstwa jedną czwartą społeczeństwa, która żyje za mniej niż 2,2 dol. dziennie.
Czy protesty w ogóle mogą coś zmienić? Statystyki podpowiadają, że niestety dzieje się to coraz rzadziej. Według amerykańskiej badaczki z Uniwersytetu Harvarda Eriki Chenoweth jeszcze dwie dekady temu siedem na 10 protestów bez użycia siły przynosiło pozytywne efekty. Potem wartość tego wskaźnika znacząco spadła; obecnie szansę na sukces mają trzy ruchy protestu na 10. Jak zauważa Chenoweth, chociaż wydaje się, że dzisiejsze protesty angażują duży odsetek ludności, to w rzeczywistości jest inaczej – w latach 80. i 90. takie ruchy mobilizowały 5 proc., a czasem nawet 10 proc. ludności. Obecnie – raczej ok. 2 proc. (na tyle badaczka ocenia skalę mobilizacji w Algierii i Sudanie; wyjątkowy jest z kolei przypadek Hongkongu).
Spadek wskaźnika sukcesów ma kilka różnych źródeł, wśród których badaczka identyfikuje m.in. cyfrowy sposób skrzykiwania się. Pozwala to umasowić protesty, ale nie buduje stałej bazy poparcia dla danego ruchu. Demonstracje są często podstawowym sposobem wyrażania niezadowolenia, brakuje zaś struktur, które obmyślałyby inne metody. „Tymczasem historia nam podpowiada, że najskuteczniejszą formą działania bez stosowania przemocy jest strajk generalny” – mówiła w listopadzie Chenoweth w uczelnianym podcaście.