Teheran chce rozmawiać z Amerykanami o zniesieniu sankcji. Protesty nie ustają.
Iran po raz pierwszy przyznał, że w czasie trwających prawie trzy tygodnie protestów siły bezpieczeństwa użyły siły, zabijając demonstrujących. Potwierdziła to państwowa telewizja, która w reportażu na ten temat nazwała zabitych „uczestnikami zamieszek” i „wspieranymi przez obce siły rebeliantami”, którzy zagrażali bazom wojskowym, magazynom ropy i porządkowi.
„Rebelianci” mieli atakować wrażliwą infrastrukturę bronią palną i nożami oraz brać zakładników. W programie przyznano, że zginęli również pokojowo protestujący obywatele, przypadkowi przechodnie i sami funkcjonariusze. Odpowiedzialności za to jednak nikomu nie przypisano.
Chociaż Teheran zdecydował się na blokowanie dostępu do sieci w całym kraju, i tak przeciekały tam informacje o przebiegu protestów, które komentatorzy nazywają najbardziej brutalnymi od czasu rewolucji islamskiej w 1979 r. Władze nie podają liczby ofiar, ale Amnesty International szacuje, że zginęło już ponad 200 osób.
Powodem niepokojów było ogłoszenie przez rząd w połowie listopada podwyżek cen benzyny o połowę i wprowadzenie limitów na jej zakup. Zdecydowano się na ten krok z powodu trudnej sytuacji gospodarki, dla której ciosem były amerykańskie sankcje przekładające się na znaczący spadek przychodów ze sprzedaży ropy.
Wczoraj prezydent Iranu Hasan Rouhani zadeklarował, że Teheran jest gotów rozmawiać z Amerykanami na temat zniesienia obostrzeń. Polityk chce, by negocjacje podjęto w gronie krajów, które w 2015 r. zawarły porozumienie nuklearne. Obok USA i Iranu jego sygnatariuszami były Chiny, Francja, Niemcy, Rosja i Wielka Brytania. W maju zeszłego roku Donald Trump zerwał jednostronnie porozumienie, decydując się na przywrócenie olbrzymich restrykcji w handlu z Iranem. Od tamtego czasu Waszyngton utrzymywał twardą linię wobec Teheranu, zapowiadając „maksymalną presję” do czasu całkowitego odejścia przez Iran od programu nuklearnego. Jednak prezydent USA deklarował też gotowość do rozmów z irańskimi przywódcami, podobnie jak w przypadku północnokoreańskiego dyktatora Kim Dzong Una, z którym usiadł do stołu rozmów. Na wysłany w lipcu sygnał Iran odpowiedział jednak „nie”, ogłaszając przy tym rozpoczęcie programu wzbogacania uranu powyżej limitów określonych w porozumieniu z 2015 r. Rouhani, postrzegany jako polityk umiarkowany, mówił co prawda o możliwości powrotu do stołu rozmów, ale pod warunkiem zniesienia sankcji. Wczoraj też powtórzył ten warunek, tym razem jednak jego słowa padły w zupełnie innych okolicznościach.
ONZ potwierdziła na początku listopada, że Teheran przekroczył znacząco określoną w umowie nuklearnej ilość uranu (porozumienie pozwala na wzbogacanie 300 kg tego surowca rocznie, a do listopada Iran wyprodukował 551 kg). W porozumieniu Teheran zobowiązał się do ograniczenia programu nuklearnego do celów cywilnych w zamian za stopniowe rezygnowanie z gospodarczej izolacji kraju przez pozostałych sygnatariuszy.
Pomimo pogwałcenia zapisów umowy przez Iran Europa chce ją utrzymać w mocy. W miniony piątek sześć kolejnych państw zadeklarowało dołączenie do założonej przez Francję, Niemcy i Wielką Brytanię spółki Instex, która pozwala na obchodzenie amerykańskich sankcji i realizowanie transakcji finansowych z Iranem. We wspólnym oświadczeniu Berlin, Londyn i Paryż napisały, że poszerzenie inicjatywy o kolejne kraje to „jasny wyraz naszego nieustającego zaangażowania” w porozumienie nuklearne.
To krok znaczący politycznie, choć symboliczny, bo jak pisze „The Guardian”, do tej pory żadne transakcje nie zostały zrealizowane. Co więcej, spółka na razie może obsługiwać jedynie operacje dotyczące sprzedaży żywności, leków i sprzętu medycznego, nie ma więc wielkich szans na znaczące ożywienie handlu z Iranem. Niemniej jednak dołączenie do spółki Belgii, Danii, Finlandii, Holandii, Norwegii i Szwecji na kilka dni przed szczytem NATO w Londynie można odczytywać jako jasny sygnał wysłany Trumpowi, że Europa zupełnie inaczej postrzega sprawy na Bliskim Wschodzie.