Absurdalne jest nasze podśmiewanie się z parlamentu w Londynie. Debata brexitowa jest pokazem prawdziwej demokracji, której powinny zazdrościć kraje, gdzie fundamentalne ustawy uchwala się w cztery godziny
Przełamanie imposybilizmu – to hasło wytrych opisujące zmiany w funkcjonowaniu Rzeczypospolitej, które w ostatnich latach wprowadził PiS. Sprawność, szybkość, decyzyjność. Rozbicie silosów administracyjnych, blokad, ograniczeń – na tym w założeniu polega dobra zmiana. Polska ma się stawać krajem, który w końcu działa.
W tym kontekście państwo, w którym szef rządu kierujący jednocześnie główną partią polityczną nie może być pewien tego, jak zagłosują parlamentarzyści, wydaje się tworem z innej planety. Jak to możliwe, żeby szeregowi członkowie Izby Gmin mieli swoje własne zdanie? Żeby ludzie wybrani w wyborach uważali, że powinni być lojalni wobec własnego sumienia, rozumu i elektoratu, a nie wobec szefa klubu czy prezesa partii? Jak jest w ogóle możliwe, że parlamentarzyści dyskutują? Czy to nie skandaliczne, że zmieniają zdanie? Że mają czas na zapoznanie się przed głosowaniem z danymi, żeby zrozumieć, o czym decydują? Kto to ogóle widział, żeby zezwalać posłowi zachować podmiotowość?
Niekończące się głosowania w parlamencie Zjednoczonego Królestwa komentowane są w Polsce z pobłażliwą wyższością. Zdziwienie wywołuje również to, że poszczególne części brytyjskiego aparatu władzy pozwalają sobie na wydawanie opinii idących w poprzek planu politycznego kierownictwa torysów. Rozbawienie i poczucie wyższości dają o sobie znać nie tylko w Warszawie, lecz także w niektórych innych stolicach europejskich.
A może na Wyspy powinniśmy patrzeć z zazdrością? A może to, co obserwujemy nad Tamizą, nie jest katastrofą państwa, lecz pokazem jego siły i sprawności?
Nawet jeżeli uznamy, że decyzja o brexicie była fatalna dla Zjednoczonego Królestwa, to sposób, w jaki zarządzają tym procesem brytyjskie instytucje, powinien budzić szacunek. Zachowują niezależność, nie pozwalają podporządkować się politycznej agendzie populistów. Wymuszają stosowanie prawa, dyskusje i analizę rzeczywistości. W ten sposób racjonalizują debatę i proces decyzyjny. I robią to przez rozciągnięcie go w czasie i uczynienie przejrzystym dla obywateli.
Być może warto, byśmy uświadomili sobie, że silne i sprawne państwo to takie, które dokonuje wyborów dobrych, a nie szybkich.
Gloryfikowana przez niektórych prawicowych publicystów wizja państwa sprawnego nie jest pomysłem obecnej ekipy rządzącej. PiS do perfekcji doprowadził praktyki, jakie widzieliśmy już wcześniej. I stało się to przy aprobacie dużej części opinii publicznej, która zdaje się być przekonana, że kraj, gdzie w ekspresowym tempie uchwala się przepisy odpowiadające na nagłą społeczną potrzebę, działa sprawnie i jest równie sprawnie zarządzane. Jeżeli przyjęte regulacje nie mają sensu i nie przystają do rzeczywistości – tym gorzej dla niej. Liczy się tylko to, że udało nam się szybko zareagować na kolejne twitterowe wzburzenie i kolejną pełną emocji awanturę.
Gdy nad jakimś regionem przejdzie nawałnica, premierzy w wojskowych kurtkach muszą obiecać pomoc. Gdy naćpany kierowca zabije przechodniów, trzeba ekspresowo podnieść kary. Gdy zostanie skrzywdzone dziecko, należy błyskawicznie znaleźć winnego. Gdy przychodzi do sprawdzenia skutków wprowadzanych rozwiązań, wtedy już zabraknie konsekwencji – również nam, mediom. Zamiast pogrzebać w danych, chętnie rzucimy się za nową sensacją. Stare tematy nie są żrące i się nie klikają. A premiera, który stwierdził, że trzeba się ubezpieczyć przed powodzią, spotkała polityczna katastrofa.
Sprawczość i szybkość to polityczne cnoty i konstytucyjne cele. Rozdrobniony Sejm z początku lat 90. zdaje się być dla rządzących traumatycznym wspomnieniem. Koalicje, negocjacje i ustalanie uznawane są przez nich za wstydliwe grzechy młodej demokracji. W polskiej publicystyce politycznej silny lider to taki, który jest słuchany. Dobra koalicja to ta, w której nie ma dyskusji. Prawybory to cyrk. Kłótnia uważana jest za coś, co zniechęca wyborców. Dla dużej części komentatorów spór nie jest istotą demokracji, lecz wstydliwym zjawiskiem, które należy ukryć na zapleczu. Nie wolno przecież prać brudów na oczach opinii publicznej. Nawet jeżeli oznacza to zabicie idei demokracji wewnątrzpartyjnej.
Przez ostatnie 30 lat krok po kroku modyfikowaliśmy nasz system polityczny w sferze konstytucyjnej. Za pomocą podnoszenia progów, zmian metody liczenia głosów. Żeby wspierać silne partie. Żeby zapewnić sprawność władzy. Bo przecież Holandia i Niemcy, które od lat nie miały rządu jednopartyjnego, to przykłady krajów pogrążonych w chaosie. Szwecja czy Dania, gdzie od dekad mniejszościowe ekipy negocjują poparcie dla poszczególnych ustaw, to przecież kraje upadłe.
Ten nasz pęd do jednowładztwa nie dotyczy tylko polityki na poziomie krajowym. Wychwalana jako sukces demokracji samorządność zasadza się na bezpośrednich wyborach prezydentów i burmistrzów. Rozwiązanie to miało być odpowiedzią na rozgadane i skłócone rady. Jednak czy na pewno chodziło nam o sprowadzenie demokracji lokalnej do powtarzanych co cztery lata plebiscytów popularności lokalnego lidera? Jeden z twórców reformy samorządowej Jerzy Stępień na kongresie Perły Samorządu Dziennika Gazety Prawnej przywoływał przykład Niemiec, które na poziomie lokalnym są sprawnie zarządzane przez ciała kolegialne. Dlaczego nie może być tak w Polsce?
Magazyn DGP. Okładka. 8.11.2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Może winna jest nasza obsesja na punkcie przeszłości? W polskiej polityce wykształcenie historyczne jest wyjątkowo często spotykane. Przez lata polska szkoła historyczna koncentrowała się na rozważaniach dotyczących przyczyn upadku I Rzeczpospolitej. Winna temu miała być szlachecka anarchia. Lekarstwem – narzucone z góry reformy. Stąd gloryfikacja planów Czartoryskich czy Konstytucji 3 maja, która – o czym rzadko mówimy – w pewnym sensie była zamachem stanu i być może przyspieszyła upadek Rzeczypospolitej, a nawet o nim przesądziła. W historycznych debatach i powszechnej edukacji zdajemy się utożsamiać nowoczesne państwa europejskie z absolutyzmem tych, którzy nas pokonali – Prus i Rosji. Zapominamy o tym, że monarchie absolutne przegrały z mniejszymi i mniej ludnymi ustrojami parlamentarnymi Anglii i Niderlandów.
Gloryfikujemy porozumienie, uciekamy od dyskusji, wierzymy w magię słów – zgoda, a Pan Bóg rękę poda. Robimy to na poziomie polityki krajowej, ale też w ramach dyskusji wewnątrz obozów ideowych. Odszczepieńcy i ci mający wątpliwości, zadający pytania, mają zamilknąć. Widać w tym kryzysie płytkie zakorzenienie polskiego liberalizmu. Obrońcy demokracji i państwa spędzają czas na poszukiwaniu sposobów stworzenia politycznej jedności opozycji i wyciszaniu kłótni – bo przecież spór tylko przeszkadza.