Unia Europejska to prawdopodobnie najlepsze, co mogło się Polsce przytrafić po upadku komunizmu i uniezależnieniu się od Moskwy. Bez względu na to, do jakich zajrzymy statystyk, nie sposób znaleźć poważnych argumentów za tym, że przynależność do Wspólnoty nam szkodzi. Ale jednocześnie wiemy, że nie jest to organizacja funkcjonująca optymalnie.
Magazyn DGP z 26 kwietnia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Oczywiście można poprawiać niedociągnięcia i eliminować nieprawidłowości doraźnymi rozwiązaniami. Ale nie usuną one głównej przeszkody dla lepszego działania UE. A jest nią władza, jaką mają nad Unią rządy.
Państwa członkowskie zaczynają już przypominać jeden zintegrowany organizm gospodarczy. Na koniunkturę w jednym kraju w coraz większym stopniu wpływa to, co dzieje się u jego sąsiadów. W skrajnym przypadku może to oznaczać, że w czasie kolejnej recesji w Polsce czekają nas zwolnienia, bo np. rząd w Berlinie odmówił pomocy niemieckim firmom, gdy te zaczęły lawinowo tracić zamówienia w Chinach.
Podobnym zależnościom sprzyja oczywiście jedna waluta unijna i wspólna polityka monetarna obejmująca strefę euro, a więc większość obszaru i ludności UE. Podtrzymuje je europarlament i trybunał, który stoi na straży zapisanych w traktatach swobód przepływu towarów, usług, ludzi i kapitału. W czasach dobrej koniunktury to wystarczy. Ale lata recesji po bankructwach banku Lehman Brothers, a potem Grecji, pokazały, że trudno o ożywienie gospodarcze na obszarze, gdzie nie ma zgody, jaką politykę fiskalną prowadzić. Każde państwo dalej kieruje się więc własnymi regułami, bez konsultowania ich z pozostałymi rządami.
Z niektórymi problemami można by sobie poradzić, sięgając po narzędzia polityki monetarnej. Ale nie ze wszystkimi. A gdy politycy zamiast przeprowadzać u siebie w kraju reformy czekają, aż uratuje ich Europejski Bank Centralny, zaczyna się robić groźnie. Od lat słychać nawoływania, żeby ustanowić unijną politykę fiskalną – co w praktyce oznaczałoby stworzenie wspólnego budżetu (nie tylko na inwestycje, ale również wydatki socjalne) – oraz politykę podatkową. Najbardziej zagorzałymi zwolennikami tego pomysłu są przedstawiciele EBC, zmęczeni rozwiązywaniem wszelkich problemów strefy euro za pomocą polityki monetarnej. Marzą, że ich partnerem będzie unijny minister finansów, który w czasie kryzysu pobudzałby gospodarkę zwiększonymi wydatkami i ulgami podatkowymi. Kolejne usprawnienia w zarządzaniu europejską gospodarką przyniosłyby wspólny system emerytalny oraz jednolite dla wszystkich zasady polityki socjalnej. Obie propozycje należałoby jeszcze uzupełnić o zgodę rządów na to, aby UE emitowała swój dług.
Żaden z tych pomysłów nie ma obecnie szans na realizację. Od lat wszelkie próby większej integracji fiskalnej bogatszej Północy z biedniejszym Południem są blokowane przez tą pierwszą. Głównie przez Niemców oraz ich sojuszników (np. Holendrów i Austriaków). Rzecz jasna z ich punktu widzenia unia fiskalna, łącznie z emisją euroobligacji, rodziłaby ryzyko, że któregoś dnia będą musieli wyłożyć pieniądze na wyciąganie z kryzysu mniej uprzywilejowanych członków Unii.
Dysproporcje między europejską Północą a Południem to niejedyna przeszkoda przed ustanowieniem wspólnego budżetu. Ściślejszą integrację blokuje też niewydolny system polityczny. Komisja Europejska nie ma szans na przeforsowanie dużej reformy, bo większość ludzi nie wie, skąd się wzięła i jak została wybrana. Nikt z nas nie głosował przecież na Jeana Claude’a Junckera. Mało kto wie, dlaczego akurat on dostał posadę szefa KE i kogo pokonał w walce o to stanowisko.
Unia nie podejmuje najkorzystniejszych dla siebie decyzji, bo de facto funkcjonuje w niej system liberum veto. Działa on nie w światłach reflektorów i atmosferze skandalu, ale w kuluarach, przed rozpoczęciem wielkich szczytów. Czasem niesie ze sobą ogromne koszty, nawet jeśli nie słyszymy już o blokowaniu jakiejś decyzji przez jeden kraj członkowski. UE nauczyła się unikać takich publicznych kryzysów politycznych. Zdobyła bowiem umiejętność zawierania kompromisów poprzez trwającą do skutku rozmowę. Rzecz w tym, że takie uzgodnienia rzadko bywają najlepszymi możliwymi rozwiązaniami. W efekcie często ma się wrażenie, że Unia nie podąża w jednym, określonym kierunku, ale raczej kręci się w kółko.
Aby to zmienić, w UE potrzebny jest normalny rynek polityczny. Dzięki niemu europarlamentarzyści uzyskaliby legitymizację władzy podobną do tej, jaką mają dziś posłowie krajowi. Wybory, które czekają nas pod koniec maja, nie zapewniają jej z dwóch powodów. Po pierwsze zarówno kandydaci, jak i wyborcy traktują to głosowanie jako dodatek do polityki krajowej. Po drugie w eurowyborach panuje chaos, jeśli chodzi o partie polityczne. Głosujemy na ugrupowania, które potem w Parlamencie Europejskim zmieniają szyldy. Wszystko to jest zbyt zagmatwane, aby kiedykolwiek mogło nabrać wiarygodności.
Dlatego tworzenie wspólnego rynku politycznego w Unii Europejskiej trzeba zacząć od przeformatowania partii. Ugrupowania ogólnounijne powinny stopniowo wchłaniać te krajowe. Potrzebne są także bezpośrednie wybory prezydenta UE. Najlepiej takiego, którego kompetencje nie byłyby fasadowe. Bo może wtedy o stanowisko zechcieliby się ubiegać faktyczni liderzy polityczni.
Rozpisana na wiele miesięcy kampania prezydencka toczyłaby się ponad granicami państw. Krajowe prawybory i proces wyłaniania kandydatów w ramach istniejących partii ogólnoeuropejskich ściągnęłyby zainteresowanie mediów. Zwycięski kandydat siłą rzeczy musiałby uzyskać poparcie obywateli wielu państw (zapewne co najmniej kilkunastu). Nie mógłby zatem ograniczać się do wysuwania postulatów ważnych tylko dla jednego kraju. Stanąłby przed koniecznością tworzenia ponadnarodowych koalicji spajanych europejskimi programami. Wyborcy dostaliby w ten sposób szansę głosowania na wartości i walory polityka, a nie państwo, z jakiego pochodzi. Prezydent, na którego głosowało 120–150 mln ludzi – w zależności od poziomu frekwencji wyborczej – miałby najsilniejszy na świecie mandat demokratyczny (w Chinach nie przeprowadza się wyborów, a w Indiach głowa państwa nie jest wybierana bezpośrednio). Można tylko sobie wyobrazić, jak dzięki temu poprawiłaby się słabnąca dziś pozycja Europy w światowej polityce.