Warszawa, połowa 1990 r., jedno z osiedli na Woli. U zbiegu ulic Skierniewickiej i Siedmiogrodzkiej, na tyłach zajezdni tramwajowej stoi niepozorny trzypiętrowy budynek z przyległym pawilonem. Poza mieszkańcami zbierają się tutaj ludzie z całego osiedla. Transformacja ustrojowa dała pole do popisu animatorom działań lokalnych. Ludzie mają zapał, chcą zrobić coś dla wspólnoty. W pawilonie przy Siedmiogrodzkiej 11 powstaje klubokawiarnia, w której Waldemar Czapski, jeden z inicjatorów nowego miejsca, prowadzi warsztaty plastyczne. Ludzie wpadają tam nie tylko porysować, lecz także pogadać o muzyce, obejrzeć wspólnie ambitny film. Klientela szybko zaczyna się krystalizować. – W naszym klubie osiedlowym odbywały się pierwsze zloty fanów The Doors – wspomina Czapski. – Pamiętam, że na tę okazję pożyczyliśmy od kolegi z bloku telewizor Rubin, ale przy próbie odtworzenia kasety VHS poszedł z dymem. Puszczaliśmy też dużo muzyki punkowej i progresywnego rocka.



Hossa nie trwa długo. Zaledwie po kilku miesiącach funkcjonowania klubokawiarni administracja osiedla postanawia wyeksmitować spontanicznie zawiązaną grupę lokalnych melomanów. Muszą sobie szukać innego miejsca, bo pawilon zostaje przerobiony na biuro. Wypędzeni znajdują w „Życiu Warszawy” ogłoszenie o bankructwie Kina W-Z kilka przecznic dalej. Biorą lokal od ręki i urządzają tam klub muzyczny z prawdziwego zdarzenia. Fugazi zaczyna działalność 10 stycznia 1992 r. Choć działał niespełna rok, stał się legendą. Na koncerty przyjeżdżały tam takie sławy jak Kult czy Oddział Zamknięty, a także młodzi gniewni – jak Wilki czy Hey – którzy wkrótce mieli podbić polski rynek. A zaczęło się tak niewinnie i niezobowiązująco – od spotkań i dyskusji w sąsiedzkim gronie.
Mogłoby się wydawać, że kluby – nieważne, jak je nazwiemy: lokalne, sąsiedzkie czy osiedlowe – odeszły czas temu jakiś do lamusa, a ich rolę integracyjną, społeczną i kulturotwórczą przejęły znacznie większe, bogatsze, wielofunkcyjne domy kultury. A pewna prowizoryczna pingpongowa świetlica urządzona w piwnicy jednego z ursynowskich budynków, do której przychodzili pograć jedynie wtajemniczeni, jest tylko miłym wspomnieniem lat 80. A jednak wiele takich miejsc, powołanych do życia jeszcze w poprzednim ustroju, nadal istnieje i ma się dobrze. Nietrudno się o tym przekonać. Wystarczy tylko zboczyć z reprezentatywnej ulicy, przy której wyrastają nowe bloki, i wejść głębiej w osiedle.
Tańczący z mieszkańcami
Lato 2017 r., osiedle Natolin na warszawskim Ursynowie. Czterdzieści lat temu była tu pustynia, po której błądzili zesłani na rogatki Warszawy mieszkańcy nowych bloków z wielkiej płyty. Minorowe nastroje osiedleńców wiernie sportretował Stanisław Bareja w kultowym serialu „Alternatywy 4” . Dziś – poza muralem serialowego dozorcy Stanisława Anioła na jednym z budynków – prawie nie ma śladu po tamtym Ursynowie. Wzdłuż głównych ulic powstają nowe bloki z przyjaznymi placami zabaw, modne kawiarnie, małe centra handlowe, punkty usługowe, ścieżki rowerowe i postoje dla jednośladów. Na tyłach urzędu gminy do końca wakacji 2018 r. ma się pojawić nowoczesny Dzielnicowy Dom Kultury. Ale w środku osiedla niewiele się zmieniło – opustoszały tylko piaskownice, z ławek, na których mało kto przysiada, odpadła farba, a na asfalcie pod blokiem przybyło pęknięć. Jakieś 500 metrów od stacji metra Natolin stoi ten sam co kiedyś klub osiedlowy – „Przy Lasku” (od nazwy ulicy Lasek Brzozowy). W ogródku wesoło hałasują dzieci, a ich opiekunka podlewa kwiatki. Rabatki kwitną dopiero od maja tego roku. O ich istnienie upomnieli się mieszkańcy.
– Pomysł na ogródek zrodził się na jednym ze spotkań z paniami, które u nas tańczą – opowiada Justyna Bazylewicz, która razem z koleżanką od trzech lat koordynuje funkcjonowanie klubu „Przy Lasku” i prowadzi bloga opisującego działania instytucji. – Pomyślałyśmy, czemu nie? Ale trwało to kilka miesięcy. Wniosek na dofinansowanie powstania ogródka został złożony we wrześniu ubiegłego roku. Mimo że uzyskał maksymalną liczbę punktów, nie przyznano nam środków od razu. Dostałyśmy je dopiero w styczniu, a od kwietnia ruszyły prace. Było huczne otwarcie z przedstawicielem gminy. I natychmiast coraz więcej ludzi zaczęło przychodzić.
Rozmawiamy na kanapie w holu przy głównym wejściu. Jest wczesne popołudnie, w dodatku środek wakacji, więc w klubie nie ma wielkiego ruchu, mimo to co jakiś czas ktoś zasygnalizuje swoją obecność. Poza holem są tu jeszcze inne pomieszczenia – duża sala z lustrami do tańczenia i do pozostałych zajęć grupowych, mniejsza, w której przebywają dzieci między zajęciami, wykorzystywana też na potrzeby warsztatów dla rodziców, no i ogródek.
Klub „Przy Lasku”, odkąd w pierwszej połowie lat 80. wybudowano tu osiedle, jest własnością Spółdzielni Mieszkaniowej „Przy Metrze” z wpisaną w statucie działalnością społeczno-kulturową. I taką prowadzi. To znaczy dzielnica zleca wykonanie tych zadań organizatorowi – w tym przypadku pani Justynie i jej koleżance, które są organizacją pozarządową i współpracują z innymi tego typu podmiotami. – Pomagają nam fundacje Hereditas i Razem przez Macierzyństwo oraz Stowarzyszenie Syntonia – wylicza pani Justyna. – Prowadzą w ramach umowy barterowej nieodpłatne zajęcia z mieszkańcami. To są różne warsztaty – z rodzicami starającymi się o dziecko, z kobietami w ciąży, umuzykalniające dla niemowląt, ogólnorozwojowe dla dzieci do lat 3 i od 3 lat. Poza tym mamy zajęcia plastyczne połączone z malarstwem, jogę, tai-chi, taniec dla dorosłych. Do klubu regularnie przychodzą panowie, którzy grają w ping-ponga.
Koszty, granty, dotacje – to temat, który każdą dyskusję poświęconą finansowaniu kultury, czy to w skali mikro, czy makro, przyobleka w refren skarg i zażaleń. Bo wiadomo – pieniędzy zawsze mogłoby być więcej. Dotyczy to również klubów egzystujących w cieniu dotowanych chętniej domów kultury. Aby w lokalu zarządzanym przez panią Justynę mogła kwitnąć oświecona wspólnota lokalna, też trzeba bić się o każdy grosz. Co prawda odpadają koszty utrzymania pomieszczenia, na które w czynszu składają się mieszkańcy. Pomagają zaprzyjaźnione NGO, trochę dorzuci urząd dzielnicy, coś skapnie z budżetu spółdzielni, ale resztę środków trzeba wypracować. – Przyjeżdża teatrzyk dziecięcy, my zapewniamy miejsce, nagłośnienie, a ludzie się zapisują, bo liczba miejsc jest ograniczona. Imprezę dofinansowuje spółdzielnia, ale to nie są wielkie kwoty, zwykle od 300 do 500 zł. Generalnie pieniądze musimy sami wypracować. Część mamy z wynajmu, a resztę z grantów. Nikt nam nic nie da. Jeśli nie wygram konkursu, nie zdobędę środków na zakup materiałów plastycznych dla dzieciaków. A bez nich nie poprowadzę warsztatów. Trzy czwarte zajęć w klubie jest nieodpłatnych, czyli są finansowane z pozyskanych dotacji. Udało nam się pozyskać środki na opłacenie instruktorów tańca. A jedne zajęcia prowadzi mieszkaniec osiedla i robi to społecznie. Czasami panie, które u nas tańczą, same z siebie proponują, że poćwiczą z dzieciakami. Bezinteresownie. Można więc śmiało powiedzieć, że samopomoc sąsiedzka dobrze u nas działa – opowiada Justyna Bazylewicz.
Klub, którego działalność pokrywa się z grafikiem szkolnym (większość zajęć zaczyna się we wrześniu i kończy w czerwcu), przymierza się do pełnienia obowiązków świetlicowych. Ale to trudne wyzwanie – trzeba sprostać wymogom kuratorium, sanepidu i Państwowej Straży Pożarnej. Na razie trwają wakacje, więc pani Justyna nie wybiega tak daleko w przyszłość. Celem na dziś jest rozkręcenie ogródka – od sierpnia miał ruszyć cykl sąsiedzkich śniadań na trawie.
Pomysł na wyjście z ubóstwa
Raport GUS „Finanse kultury w latach 2007–2015” wyodrębnia sześć typów podmiotów działających w obszarze kultury. Są to muzea, teatry i instytucje muzyczne, galerie i salony sztuki, kina stałe, biblioteki publiczne oraz – wrzucone do jednego worka – centra, domy i ośrodki kultury, kluby i świetlice. W 2015 r. działało łącznie 14 tys. takich instytucji, z czego największą część stanowiły biblioteki (57,5 proc.), ale drugą najliczniejszą grupą były właśnie zblokowane w jeden twór placówki o zróżnicowanej i rozszerzonej, czyli niedookreślonej, ofercie kulturalnej (29,1 proc.). Jak wynika z badań, dwa lata temu działało w sumie 4070 takich miejsc, z czego przeważały ośrodki kultury (1408) i świetlice (1302), a najmniej było klubów (327). Przy okazji warto wyjaśnić, czym te instytucjonalne twory się od siebie różnią. Otóż, wedle charakterystyki zaproponowanej przez GUS, centra muszą posiadać stały program kulturalny, wykwalifikowaną kadrę do prowadzenia zajęć oraz odpowiednią infrastrukturę, która zapewni, że będzie gdzie edukować i czym ukulturalniać. Domy z kolei – również bazujące na wielokierunkowej ofercie społeczno-kulturalnej – mają ponadto spełniać dwa szczególne warunki: mieć siedzibę w odrębnym budynku, i to najlepiej z salą widowiskowo-kinową. Ośrodki powinny kooperować z niezależnymi instytucjami kultury w danej miejscowości i realizować w uzgodnieniu z nimi wspólny program kulturalny. Świetlice mogą się zmieścić w jednym pomieszczeniu, byle tylko miały sprzęt do edukacji i rezonowały na małe grupy środowiska lokalnego. No a kluby – także osadzone w przestrzeni niewielkich społeczności – swą działalność kulturalną powinny dostroić do profilu organizacji oraz stowarzyszeń, które będą je wspierać.
Powyższe określenia nie definiują – jak widać – w sposób wyczerpujący i oczywisty zadań tych ostatnich instytucji kultury. Stąd trudno się dziwić, że kluby osiedlowe nie zawsze świadczą usługi stricte kulturalne. To mogą być zadania z zakresu ewangelizacji osób pogubionych życiowo (taką misję deklaruje ursynowski Klub Chrześcijański „Dla Ciebie”) albo wycelowane w zmarginalizowaną grupę, którą trzeba przywrócić nie tyle do kulturalnego, co znacznie szerszego, bo społecznego obiegu (jak klub przy Barszczańskiej 5 w Białymstoku).
Małgorzata Mikołajewska, prezes Stowarzyszenia Wspierania Środowisk Lokalnych „Aktywne Osiedle”, pomaga grupom wykluczonych. Jej organizacja prowadzi finansowany przez miasto klub, którego otwarcie nastąpiło na początku marca tego roku na białostockim osiedlu Starosielce. Okolica odstraszała, bo podupadła przemysłowo-mieszkaniowa zabudowa stała się azylem dla koczowników, więc przylgnęła do niej etykietka slumsów. Prace rewitalizacyjne nie poprawiły sytuacji. – Na dziś wszystkie mieszkania mają być przekształcone na lokale socjalne – opowiada Mikołajewska. – Osiedle jest specyficzną enklawą, do której nie zapuszczają się mieszkańcy z innych dzielnic. Większość żyjących tu ludzi to osoby, które realizowały program wychodzenia z bezdomności, miały problemy alkoholowe, straciły prawa do lokalu. To także samotne matki i ofiary przemocy w rodzinie.
Klub osiedlowy ma pełnić więc funkcję inkubatora zaradności życiowej. W programie są zajęcia krawieckie, warsztaty modelarskie, kulinarne i z majsterkowania – uczestnictwo nic nie kosztuje. W ramach grup samopomocowych planowana jest pomoc dla dzieci w odrabianiu lekcji. Poza tym funkcjonuje Punkt Informacji Obywatelskiej, w którym można się dowiedzieć o organizowanych imprezach miejskich oraz jak zaangażować się społecznie w sprawy lokalnej ojczyzny. – Szczególnym zainteresowaniem cieszą się wiadomości dotyczące nadchodzących wyborów samorządowych. Podczas poprzednich mieszkańcy starali się o powstanie rady osiedlowej. Mimo że nie osiągnęli sukcesu, pragną podjąć kolejne działania w tym zakresie – wyjawia Mikołajewska.
O utworzenie wspólnej przestrzeni sąsiedzkiej postulowali sami miejscowi, składając do budżetu partycypacyjnego projekt „Moje, Twoje, Nasze na Barszczańskiej – poprawa bezpieczeństwa mieszkańców i utworzenie klubu osiedlowego na osiedlu Starosielce”. Za pomysłem zagłosowało około 1,2 tys. osób. Miasto przyznało dotację na dziesięć miesięcy w wysokości 46 230 zł, ale środki zostały przeznaczone nie na pokrycie kosztów inwestycyjnych, tylko na działalność klubu. Takiego miejsca jeszcze w Starosielcach nie było. Na osiedlu istnieją wprawdzie cztery świetlice, lecz z ofertą skierowaną do najmłodszych. Wypady do kina czy teatru też są poza najbliższym zasięgiem miejscowych, bo wiążą się z wyprawą do centrum miasta oddalonego od osiedla o przynajmniej 40 minut drogi autobusem. Priorytetem pozostaje jednak poprawa społecznej sytuacji mieszkańców. Klubowicze pozyskali partnerów do walki o lepszy byt materialny członków wspólnoty (pomaga im Zarząd Mienia Komunalnego) oraz z patologiami wśród młodzieży (biorą udział w programie „Wychowawca Podwórkowy”).
Poczytaj mi, sąsiadko
Misję opieki nad mieszkańcami prowadzi również osiedlowy Klub Jędruś położony na terenie cieszącej się złą sławą Nowej Huty w Krakowie. Ale – jak zapewniają miejscowi – po przestępczości mniej lub bardziej zorganizowanej nie ma tutaj śladu. Nowa Huta przestała budzić grozę – mieszka tu starzejąca się populacja i dużo młodych rodzin, zwłaszcza w starej, socrealistycznej części dzielnicy; i o te grupy trzeba zadbać. Klub Jędruś powstał jeszcze w latach 70., ale dla niego czas się nie zatrzymał. – Ten klub to przykład czynu społecznego – podkreśla p.o. kierownik Piotr Marczyk. – Zaczęto go budować z okazji tysiąclecia państwa polskiego. Ale mieszkańcy byli podzieleni – jedni chcieli świetlicę osiedlową, drudzy miejsca parkingowe. Stanęło na tym, że klub jest na piętrze, a na parterze garaże. Po 1989 r. miasto podjęło działania, by uporządkować sytuację takich jak Jędruś osiedlowych świetlic i domów kultury. Stworzono więc kilka ośrodków kultury, którym podporządkowano działające dotąd autonomiczne kluby. Jędruś jest właśnie częścią i filią Ośrodka Kultury Kraków-Nowa Huta – gminnej instytucji kultury działającej na terenie dzielnicy.
Z klubu korzystają okoliczni mieszkańcy w różnym wieku. Dla młodych są warsztaty plastyczne i techniczne. Dla ich rodziców – wsparcie wychowawcze; mamy wymieniają się doświadczeniami, jak radzić sobie z dziećmi, a na zajęcia z wiązania chusty do noszenia niemowląt przyjeżdżają nawet chętni spoza Nowej Huty. W końcu dla seniorów – kawałek wspólnej przestrzeni na wtorkowe pogaduchy i wspominki przy herbacie. – Przychodzą do nas i wzdychają z sentymentem: „Myśmy ten klub budowali...”. Ale starsi wcale nie żyją samą przeszłością. Prowadzimy dla nich podstawowe zajęcia z obsługi komputera, żeby potrafili włączyć Skype’a i porozmawiać z wnukiem, który mieszka w Londynie – mówi Marczyk.
W ubiegłym roku centralny Ośrodek Kultury Kraków-Nowa Huta rozdysponował na działalność podległych mu 12 klubów 4 mln zł. Pieniądze zostały podzielone według logicznego klucza: mniejsze placówki dostały mniej, większe – więcej. Roczny budżet mniejszego Jędrusia wyniósł około 150 tys. zł, z czego miesięczny czynsz kosztuje 2 tys. zł, a na konta pracowników czy instruktorów trzeba regularnie przelewać w sumie około 10 tys. zł. Żeby wyjść na zero, klub musi zarabiać i zarabia poprzez udzielanie płatnych lekcji angielskiego (10 zł za lekcję) czy wakacyjne zajęcia z dzieciakami (100 zł tygodniowo). Marczyk: – Dotacja stanowi 80 proc. naszych przychodów. Resztę wypracowujemy sami. Jeśli organizujemy zajęcia własnymi siłami, bez angażowania osób z zewnątrz, wtedy nie pobieramy opłat albo prosimy o symboliczną złotówkę. Szukamy środków na działalność, gdzie tylko się da. Współpracujemy z firmą Akamai, która w ramach wolontariatu pracowniczego przeprowadziła u nas w klubie darmowy kurs obsługi komputerów dla seniorów. Z kolei IKEA Kraków dostarczyła narzędzia – wkrętarki, pilarki, śrubokręty – niezbędne do zajęć z majsterkowania.
Wyzwaniem, które stoi przed lokalnymi animatorami kultury, nie jest problem integracji sąsiedzkich wspólnot za pieniądze, które konsumują duże centra. Ale wykonanie tego planu ze skromnego budżetu, przy pomocy wolontariuszy, w środowisku nie zawsze oczarowanych pomysłem mieszkańców – już tak. Ta misja jest jednak wykonalna, o czym świadczy również przykład Biblioteki Sąsiedzkiej na wrocławskim Ołbinie. – Ołbin jest specyficznym osiedlem – wyjaśnia Marcin Rosiński ze Stowarzyszenia Żółty Parasol, które patronuje bibliotece. – Nie ma tu kawiarenek, knajpek czy galerii, od których roi się na graniczącym z nami osiedlu Nadodrze. Ono przypomina berliński Kreuzberg – nas niestety rewitalizacja ominęła. W dodatku zlikwidowano oddział miejskiej biblioteki na skrzyżowaniu Wyszyńskiego z Prusa, bo powstała jedna duża w Hali Grafit. Tylko że seniorzy z Ołbinu tam nie chodzą – dla nich to za daleko, a w środku jest zbyt nowocześnie, gubią się. Postanowiliśmy więc sami otworzyć nową bibliotekę w miejscu starej.
Biblioteka powstała i działa od dwóch lat. Ludzie przynosili z domów niepotrzebne książki. Powstawiali regały, ustalili dyżury i wolontaryjnie zawiadują wypożyczalnią. Tutaj nie obowiązują karty czytelnika – wszystko się odbywa na zasadzie społecznego zaufania: „Zwróć, co pożyczyłeś, aby inni też mogli skorzystać”. Z zasobów księgozbioru korzysta przeszło 100 osób. Ale miejsce zarządzane przez Stowarzyszenie Żółty Parasol ma zastosowanie wielofunkcyjne; na 120 mkw. w ramach Centrum Aktywności Lokalnej działają – poza biblioteką – m.in. poradnia rodzinna i obywatelska, pracownia krawiecka, dyskusyjny klub filmowy czy klub turystyczny.
Wszyscy moi rozmówcy każą podkreślić, że ich działalność nie ma nic wspólnego z prowadzeniem domu kultury. Takie porównanie bywa nawet ujmą na honorze klubowego animatora. – Siedzi pani przy paprotce i broni dostępu do środka, a nad jej głową zwisają z tablicy korkowej przyczepione pinezką do bibuły ogłoszenia – pokpiwa Rosiński. A ironicznie przerysowany wizerunek domów kultury dopełnia informacją, że we Wrocławiu takich placówek jest już coraz mniej, bo główny ciężar pracy u podstaw z ludźmi biorą na swoje barki organizacje pozarządowe – takie jak jego stowarzyszenie.
Magazyn DGP 11.08 / Inne
Krakowski Klub Jędruś w ogóle ani myśli się ścigać z położonym jakieś pół kilometra dalej Nowohuckim Centrum Kultury. – Zagospodarowujemy nisze – przyznaje Marczyk. – Nie prowadzimy działu imprez, bo nie mamy odpowiednio dużej przestrzeni do organizacji koncertów, przedstawień teatralnych czy wystawy obrazów. Pełnimy misję integracyjną i zaspokajamy podstawowe potrzeby kulturalne.
Kluby robią swoje i tyle, na ile je stać. Tutaj nikt nie wyciąga ręki po pieniądze i nie daje odczuć mieszkańcom, że ich pasje nie zostaną zrealizowane, bo roszczenia finansowe klubu nie zostały spełnione. – Dyrektorzy domów kultury wychodzą z założenia, że wszystko im się należy. Teraz jak powstaną dwa duże centra na Ursynowie, małe domy kultury podupadną. Zaproponowałam na spotkaniu – przekształćmy się w domy sąsiedzkie. Ludzie na mnie naskoczyli, zrobiło się niemiło, więc dałam sobie spokój. Sama pracowałam w takiej placówce, to wiem, jak ona działa. Kiedy są duże imprezy, przewija się sporo ludzi. Ale w środku dnia – cisza! Wszyscy siedzą w sekretariacie, bo nikt z zewnątrz nie przychodzi. A dom kultury to przecież nie muzeum, w którym pani musi siedzieć i pilnować obrazu. Nie do pomyślenia jest, żeby przesunąć początek zajęć o godzinę, a u nas w klubie nie ma z tym problemu. My jesteśmy otwarci na ludzi, domy kultury są otwarte „od do” – puentuje Justyna Bazylewicz.
Klub osiedlowy ma pełnić funkcję inkubatora zaradności życiowej. W programie są zajęcia krawieckie, warsztaty modelarskie, kulinarne i z majsterkowania – uczestnictwo nic nie kosztuje. W ramach grup samopomocowych planowana jest pomoc dla dzieci w odrabianiu lekcji