„Na dobre utknąłem w Nepalu” - wzrusza ramionami z bezsilności 40-letni Sonam, patrząc na białą kopułę stupy buddyjskiej w dzielnicy Boudha w Katmandu. „A tak chciałem pojechać do Bodh Gaji i zobaczyć dalajlamę. Chińczycy kazali wszystkim wrócić do kraju i zablokowali wjazd do Indii i Nepalu” - tłumaczy zasmucony.
Rzeka spacerowiczów i pielgrzymów odprawiających rytualną korę, okrążenie wokół wielkiej stupy, przybiera na sile. Turyści zatrzymują się przed galeriami thanek, płóciennych malowideł tybetańskich i sklepami z koszulkami z flagą Tybetu i hasłami Wolny Tybet.
„Mógłbym nielegalnie przekroczyć granicę do Indii, ale chcę wrócić do Tybetu. Moje papiery są w porządku” - powiedział PAP Tybetańczyk, który prosi o niepodawanie nazwiska. „I tak będę miał kłopoty, nie wiem co robić” - dodaje.
Już na początku grudnia chińskie władze w Tybecie zaczęły nieoficjalnie odradzać wjazd turystom do Nepalu i Indii. Oficjalnie - kategorycznie zaprzeczyły takim doniesieniom. Chodziło przede wszystkim o pielgrzymów jadących na Kalaćakrę, jedną z najważniejszych ceremonii dla buddystów tybetańskich.
Modlitwy, kończące się w sobotę, prowadził przez kilku dni Dalajlama XIV, duchowy przywódca Tybetańczyków. Razem z około 100 tys. pielgrzymów przybył również amerykański aktor Richard Gere.
Sonam również wyruszył w podróż do Bodh Gaji. Najpierw szczęśliwie dostał się do Nepalu, lecz zatrzymał się przed samą granicą z Indiami. Wśród pielgrzymów pojawiły się plotki, że urzędnicy w Tybecie sprawdzają, kto wyjechał z domu i dokąd. „Z jednej strony granicę w Birgandż łatwo przekroczyć, omijając posterunki. Z drugiej strony wszyscy wiemy, jak władze Nepalu ścigają Tybetańczyków. Podlizują się Chińczykom” - mężczyzna wciąż nie jest przekonany, czy dobrze zrobił.
„Tu wszędzie są kamery - włącza się Lobsang Tashi. - Zamontowano je tylko po to, żeby łapać uciekinierów z Tybetu!”. Lobsang jest niskim mężczyzna pod trzydziestkę i urodził się już w Nepalu. Mówi, że czasami udaje Tamanga, bo to społeczność bliska Tybetańczykom, żyjąca od zawsze w Nepalu. Przyznaje, że nigdy nie był w Tybecie, ale czuje się Tybetańczykiem.
Wokół samej stupy umieszczono szesnaście kamer, a w okolicznych uliczkach kolejnych kilkanaście. W sumie jest ich ponad trzydzieści. Zamontowano je w 2013 roku po samospaleniu uchodźcy Karmy Ngedona Gyatso z Lhasy.
Gyatso żył w Nepalu od dwóch lat. Na początku sierpnia 2013 roku kupił tradycyjne lampki modlitewne w sklepie naprzeciwko stupy. Podpalił się, używając skroplonego gazu. Mimo że policja dotarła na miejsce zdarzenia pięć minut później, Tybetańczyka nie udało się uratować. W tym czasie liczba samospaleń w Tybecie, Indiach i Nepalu przekroczyła 100.
„Dalajlama jest przeciwko samospaleniom” - tłumaczy Sonam, który jest też aktywny politycznie. „Każdy jednak wybiera swój sposób walki z reżimem. Pokojowa droga nie jest jedyną” - komentuje.
„Pokój, pokój, co jest z tym wiecznym gadaniem o pokoju? Czy Chińczycy są pokojowi? Chcę ich zabić” - powiedział Lithang Athang Norbu brytyjskiemu reporterowi Patrickowi Frenchowi, autorowi książki „Tybet, Tybet”.
Norbu był jednym z tybetańskich cichociemnych, spadochroniarzy zrzucanych na teren Tybetu przez Amerykanów. CIA najpierw szkoliło Tybetańczyków na wyspie Sajpan położonej na Pacyfiku, potem w USA. W końcu, w latach 60., obozy bojowników przeniesiono do Mustangu, regionu znajdującego się w granicach Nepalu, lecz wciąż na płaskowyżu tybetańskim.
Lithang Athang Norbu był w grupie osłaniającej ucieczkę Dalajlamy XIV do Indii w 1959 roku. „Czekaliśmy na dalajlamę na przełęczy. Modliliśmy się. Jego Świątobliwość uważnie na nas popatrzył, na nasze uzbrojenie i ekwipunek” - opowiadał. Grupa była uzbrojona po zęby w karabiny maszynowe, granaty, ładunki wybuchowe i środki łączności.
Odtajnione dokumenty CIA mówią o 2 mln dolarów rocznie wydawanych na partyzantów tybetańskich. O wszystkim doskonale wiedział sam dalajlama, gdyż jego brat Gyalo Thondup koordynował współpracę z Amerykanami.
W większości byli to waleczni Khampowie, którzy często na koniach urządzali zasadzki na chińską armię. Odnosili pewne sukcesy, ale wsparcie USA zakończyło się na początku lat 70., kiedy za czasów prezydenta Richarda Nixona doszło do zbliżenia z Chinami.
Większość Tybetańczyków zdaje się jednak wybierać pokojową drogę dalajlamy i starania o rzeczywistą autonomię w ramach Chin.
„W społeczności tybetańskiej ludzie odmawiają politycznego myślenia” - mówił w wywiadzie dla magazynu "The Caravan" Tenzin Tsundue, tybetański pisarz i działacz polityczny. „Kiedy ktoś taki jak ja podnosi argumenty za niepodległością, a nie tylko autonomią, słyszy pytanie: +Dlaczego podnosisz te kwestie w obliczu nieomylności dalajlamy?+” - mówi Tsundue i podkreśla przy tym, że sam dalajlama od dawna promuje demokrację.
W 2011 roku lider Tybetańczyków oddał polityczną władzę na rzecz wybieralnego premiera. Jest nim urodzony w Indiach absolwent Harvardu Lobsang Sangay. Zwolennik polityki dalajlamy podkreśla dążenia społeczności do prawdziwej autonomii w ramach Chin.
„Prawda jest też taka, że większość z nas jest zmęczona polityką” - mówi z nieśmiałym uśmiechem Lobsang Tashi z Katmandu. „Od dawna nic się nie zmienia. Urodziłem się w Nepalu i tu jest mój dom. Ale dobrze byłoby pojechać do Lhasy na wycieczkę” - dodaje.