Rosyjsko-amerykańska gra wokół prezydenta elekta trwa w najlepsze. Zaledwie na tydzień przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa portal BuzzFeed ujawnił raport byłego oficera brytyjskiego MI6, który twierdzi, że Rosjanie mają haki, w tym sekstaśmy, na nowego gospodarza Białego Domu
Opublikowany w internecie raport zawiera zarzuty potężnego kalibru. Jego autor (nieznany z nazwiska) twierdzi m.in., że Moskwa dysponuje filmami, na których zostały uwiecznione igraszki miliardera z moskiewskimi prostytutkami w 2013 r. Oraz że bliscy współpracownicy Trumpa prowadzili rozmowy z ludźmi Władimira Putina, w których z ich strony padły propozycje pomocy w kampanii w zamian za ustępstwa polityczne ze strony Waszyngtonu – uznanie aneksji Krymu przez Rosję i zniesienie sankcji.
Raport sporządzony rzekomo przez byłego brytyjskiego agenta jest trudny do zweryfikowania, ale – na skutek pośpiesznej publikacji – już wstrząsnął USA. Nim 35-stronicowy dokument wypłynął do mediów, zainteresowały się nim służby specjalne i przedstawiły go zarówno odchodzącemu prezydentowi Barackowi Obamie, jak i prezydentowi elektowi. Ten ostatni na konferencji prasowej, pierwszej od pół roku, określił rewelacje na swój temat mianem „fałszywki”. Ale to sprawy oczywiście nie zakończyło. A dla samego Donalda Trumpa oznacza kolejne uderzające w niego podejrzenia dotyczące możliwej ingerencji Rosji w proces wyborczy w USA.
Amerykańskie służby specjalne są już pewne, że Kremlowi bardzo zależało na zwycięstwie Trumpa. Z ujawnionego w części raportu CIA dotyczącego ataków hakerskich w czasie kampanii wyborczej wynika, że Rosjanie włamali się do skrzynek e-mailowych członków Komitetu Wykonawczego Partii Demokratycznej; że zachęcali portal WikiLeaks i jemu podobne do ujawniania tajemnic polityków amerykańskiej lewicy; że Kreml płacił też tzw. trollom za obelżywe komentarze w mediach społecznościowych szkodzące wiarygodności Hillary Clinton. CIA nie potwierdziła jednak spekulacji, że Moskwa grzebała przy wynikach listopadowego głosowania.
Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź Kremla. Dezawuując rewelacje Centralnej Agencji Wywiadowczej, rzecznik Kremla nawiązał do przeszłości, mając zapewne na myśli czasy makkartyzmu, czyli lata 1950–1954, kiedy to kierowana przez senatora Josepha McCarthy’ego Komisja do badania działalności rządu walczyła z, często urojoną, komunistyczną infiltracją. Z ust nieprzychylnych mu polityków padały wówczas zarzuty, że komisja zajmuje się polowaniem na czarownice. „Nasi amerykańscy koledzy przechodzili już etapy »polowania na czarownice«. Wiemy, że potem przyjdą trzeźwiej myślący specjaliści, nastanie bardziej trzeźwe podejście, zorientowane na dialog, a nie na takie ataki emocji” – mówił Dmitrij Pieskow.
W końcu głos zabrał prezydent Barack Obama. „Wydaje mi się, że kiedy nie mamy wątpliwości, że obcy rząd ingerował w przebieg wyborów w Ameryce, musimy podjąć w tej sprawie jakieś kroki” – powiedział w National Public Radio. Wcześniej wykonał symboliczny gest: wyrzucił z kraju 35 rosyjskich dyplomatów podejrzanych o szpiegostwo.
Ale w natłoku informacji o hakowaniu wyborów prezydenckich zgubiły się rewelacje o tym, że Rosja wpływała także na wybór kongresmenów. „Poczułam się, jakbym stanęła na centralnym placu miasta nago. Po ujawnieniu e-maili z naszą strategią cała moja kampania legła w gruzach” – powiedziała „New York Timesowi” Annette Taddeo, demokratka, która przegrała prawybory w jednym z okręgów południowej Florydy. Wtóruje jej sekretarz generalna Komitetu Wykonawczego Kelly Ward. „To nie są brudne gierki konkurentów z podwórka. To jednostronny atak obcego mocarstwa” – wyznała nowojorskiej gazecie.
CIA zebrała dowody na to, że opłacani przez Kreml hakerzy dłubali przy wyborach do Izby Reprezentantów i Senatu w Pensylwanii, Ohio, Illinois, Nowym Meksyku i Północnej Karolinie. Grupa cyberterrorystów nazwała się Guccifer 2.0 i oferowała zdobyte sekrety dziennikarzom od prawa do lewa. A w dobie spadającej oglądalności i czytelnictwa wiele redakcji skusiło się na te gorące newsy. Zaczęło się w marcu ubiegłego roku, kiedy metodą phishingu – podając się za operatorów partyjnych serwerów – hakerzy przejęli hasła do skrzynek e-mailowych demokratycznej wierchuszki. Według „NYT” Guccifer 2.0 skupił się na tych okręgach, w których sondaże wskazywały na remis. W niemal wszystkich wygrali republikanie.
Bo jedyny się ugiął
Na sekretarza stanu Trump wybrał Rexa Tillersona, nafciarza bez doświadczenia w polityce, co sprowokowało kolejne spiskowe teorie. O Tillersonie wiemy na pewno, że dłużej niż Trumpa zna Władimira Putina, z którym pozostaje w zażyłości. Rosyjski prezydent zwieńczył nawet tę znajomość, przyznając amerykańskiemu biznesmenowi Order Przyjaźni.
Trump poznał Tillersona dopiero po wyborach. Dlaczego człowiek, o którym 8 listopada w świecie politycznym mało kto słyszał, ma być łącznikiem prezydenta z liderami innych krajów? Ciekawą koncepcję na ten temat ma Josh Marshall, doświadczony reporter piszący dla „The Atlantic” i „New Yorkera” oraz autor jednego z najpopularniejszych blogów w USA poświęconych polityce – Talking Points Memo. „Czasem najprostsze wyjaśnienia są najbliższe prawdy. Tillerson mógł pokonać tak wytrawnych graczy, jak Mitt Romney, Rudy Giuliani czy gen. David Petraeus, bo był jedynym, który zgadzał się na kompletnie odmienną od dotychczasowej doktrynę wobec Rosji” – napisał. Dziennikarz twierdzi także, że rozmowy przy żabich udkach w trzygwiazdkowej restauracji w sprawie objęcia teki szefa dyplomacji między Trumpem a nieformalnym liderem umiarkowanej frakcji Partii Republikańskiej Mittem Romneyem, który walczył o prezydenturę z Obamą w 2012 r., były już bardzo zaawansowane, jednak obydwu polityków podzielił właśnie stosunek do Kremla. Romney nie chciał iść na ustępstwa i sam się wycofał.
Wiadomo również, że przeciwko Romneyowi byli ludzie kierujący wyborczym sztabem Trumpa – Steve Bannon i Kellyanne Conway stanowczo sprzeciwiali się jego nominacji, przypominając, ile w czasie kampanii Romney napsuł im krwi. W tej sytuacji Trump zasięgnął języka u elder statesmenów, doświadczonych mężów stanu, którzy polecili mu Tillersona. Trzeba też pamiętać o tym, że prezydent elekt działa pod wpływem emocji, a współpracowników dobiera pod kątem tego, czy ich lubi, czy nie. Z Tillersonem, biznesmenem mówiącym z twardym teksańskim akcentem, od razu znalazł wspólny język.
O dziwo, kluczową rolę w podpowiedzeniu kandydatury Tillersona odegrała Condoleezza Rice, szefowa dyplomacji w trakcie drugiej kadencji Busha juniora w Białym Domu, która jeszcze miesiąc przed wyborami namawiała Trumpa do wycofania się z prezydenckiego wyścigu. Po niej zrobił to Robert Gates, minister obrony w rządach Busha i Obamy – dawny znajomy Tillersona z harcerstwa. A trzecim autorytetem, u którego Trump zasięgnął języka, był 86-letni James Baker, jeden z najważniejszych insiderów Partii Republikańskiej, czyli partyjnych wyjadaczy ze związkami towarzyskimi w każdej frakcji. Ten wpływowy polityk powiedział elektowi, że kluczowe jest doświadczenie Tillersona w biznesowych negocjacjach z Rosją.
Tu pojawia się kolejny bardzo ciekawy wątek; sędziwy Baker jest partnerem w firmie Baker Botts, która reprezentuje amerykańskiego giganta ExxonMobil oraz jego rosyjskiego kontrahenta, państwowy koncern energetyczny Rosnieft, którego szef Igor Sieczin został objęty sankcjami po aneksji Krymu. Do tego wśród klientów Baker Botts jest także rosyjski Gazprom. Z kolei Rice i Gates mają firmę consultingową o nazwie Rice Hadley Gates, która reprezentuje interesy ExxonMobil na świecie. Z kolei Tillerson prowadził główne projekty ExxonMobil w Rosji, m.in. Sachalin-1, w którym wraz z Rosnieftem miał prowadzić odwierty na sachalińskim szelfie. Przyszły sekretarz stanu USA zna więc osobiście Sieczina, jednego z najbliższych ludzi rosyjskiego prezydenta.
To właśnie dlatego nominacja Tillersona na szefa dyplomacji budzi w Moskwie konkretne nadzieje. Kremlowskim decydentom przypominają się zapewne złote czasy współpracy z takimi politykami biznesmenami jak niegdysiejszy kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder (dzisiaj we władzach Nord Stream AG) czy były premier Włoch Silvio Berlusconi. Dlatego rosyjskie media zachwycają się błyskotliwą karierą Tillersona „od zwykłego inżyniera do wielkiego prezesa” i podkreślają, że jest to człowiek posiadający duże doświadczenie w pracy w Rosji i z Rosjanami. Oraz przypominają, że ExxonMobil stracił z powodu sankcji niemal miliard dolarów, a sam Tillerson wypowiadał się krytycznie na temat restrykcji wobec Rosji i zapowiadał chęć powrotu do współpracy. Moskwa widzi w nim naturalnego sojusznika w dziele zniesienia, jak to określa, niepotrzebnych przeszkód dla prowadzenia biznesu.
Jak handlarz z handlarzem
Generalnie obecna sytuacja osłabia prezydenta elekta. Przyznanie przez niego, że amerykańskie służby przekonały go do wersji o ingerencji Rosji w wybory, podkopuje jego legitymację do rządzenia. Z kolei odrzucenie wyników śledztwa postawiłoby go w co najmniej niejednoznacznej sytuacji wewnątrz kraju. Ale Kremlowi w to graj. Bo im słabszy partner – nawet jeśli deklaruje gotowość do daleko posuniętej współpracy – tym lepiej, bo więcej można z nim ugrać. Na co liczy Moskwa i czy na pewno Trump to dla niej lepszy wybór?
– W kręgach władzy w Rosji panuje radość, ale to radość histeryczna, bardziej z przegranej Clinton niż z triumfu jej oponenta. Moskwa propagandowo grała na zwycięstwo Trumpa, ale nie wierzyła w nie i – tak jak chyba wszyscy – została nim zaskoczona – mówi Paweł Łuzin, doktor politologii prowadzący ekspercki portal Intersection Project.
Rosyjskie media relacjonowały wybory w USA z większym zapałem niż rodzime elekcje, więc nawet dzieci w piaskownicy były w stanie wymienić przynajmniej kilka przewag Trumpa nad Hillary Clinton. Prezydencki doradca Siergiej Głazjew mówił przed wyborami, że wybór biznesmena byłby lepszym scenariuszem nie tylko dla Rosji, lecz i reszty świata. – (W przypadku zwycięstwa Trumpa) reset w relacjach z Rosją jest nieunikniony – cytował go rosyjski portal Lenta.ru. – Amerykanie obiektywnie mają dwa wyjścia: albo wojna światowa, albo zgoda na świat wielobiegunowy. Clinton była symbolem wojny światowej, Trump może zmienić tę sytuację.
W przypadku zwycięstwa Clinton sytuacja w pewnym sensie byłaby prosta. „Przewidywalny” wynik wyborów Rosja mogłaby przedstawiać jako ciągłość rządów establishmentu na tle pozornej demokracji, co pośrednio byłoby na rękę Moskwie. Poza tym prezydent Clinton miałaby jeszcze jedną „zaletę” – zapewniłaby ciągłą amunicję dla rosyjskiej konfrontacyjnej polityki oraz propagandy wewnątrz kraju. A to ważne, bo w Rosji zbliżają się wybory – i wszystko wskazuje na to, że Putin będzie po raz kolejny wybierany na prezydenta w marcu 2018 r. Podtrzymanie ducha w narodzie przez ciągłą mobilizację wobec zagrożeń jest jednym z głównych zadań rosyjskiej polityki wewnętrznej, zwłaszcza na tle utrzymującej się recesji, która może potencjalnie prowadzić do spadku entuzjazmu wyborców.
Ale zwycięstwo Trumpa to dla Moskwy spora szansa, którą będzie się starała maksymalnie wykorzystać. Bo większość ekspertów nie wróży miodowemu miesiącowi między Kremlem a Waszyngtonem, a właściwie między Putinem i Trumpem – trwałości. – Trump jest w Moskwie postrzegany jako handlarz. A ludzie Kremla uważają, że wszystko można kupić. I w tym sensie prezydent elekt jest dla nich typem zrozumiałym psychologicznie – przekonuje Łuzin.
Co jest stawką w tej grze? Michael McFaul, były ambasador USA w Moskwie, pisze w „Foreign Policy” o celach polityki zagranicznej Władimira Putina wobec Trumpa. „To zniesienie sankcji gospodarczych, akceptacja jego (Putina) metody działań militarnych w Syrii, uznanie rosyjskiej strefy wpływów w byłym ZSRR, zawieszenie programu tarczy antyrakietowej w Europie i, w najśmielszym z jego marzeń: uznanie »zjednoczenia« Krymu z Rosją. W zamian za te konkretne osiągnięcia Putin pozwoliłby Trumpowi osiągnąć efemeryczny pusty cel »lepszych relacji z Rosją«. Za coś takiego Putin osobiście zorganizuje mu wystawne przyjęcie w sali św. Jerzego na Kremlu, jakiego nie miał dotąd żaden z amerykańskich prezydentów” – pisze. Takie koncesje ze strony USA, przekonuje McFaul, pozwoliłyby utwierdzić wizerunek Putina jako potężnego światowego przywódcy, co z kolei mogłoby go zachęcić do prowadzenia jeszcze bardziej agresywnej polityki na terytorium byłego ZSRR i – w końcu – wobec instytucji europejskich. „Mając Trumpa po swojej stronie, konserwatywny nacjonalizm Putina mógłby zacząć rywalizować z liberalną demokracją jako konkurencyjna ideologia na poziomie globalnym” – konkluduje. Do tej listy celów Putina należy jeszcze dodać osłabienie NATO przez wstrzymanie planowanego wzmocnienia flanki wschodniej, osłabienie obecności USA w Sojuszu czy – w najgorszym ze scenariuszy – jego paraliż, np. przez zasianie wątpliwości co do realizacji artykułu 5 traktatu o NATO (agresja na jedno z państw Sojuszu oznacza atak na cały Pakt).
W tej nieprzychylnej Trumpowi części Waszyngtonu panuje przekonanie, że zmiany w strategicznych sojuszach mogą przynieść bezprecedensowe szkody.
– Problem może mieć wschodnia Europa. Kreml może chcieć sprowokować „spontaniczne” demonstracje rosyjskiej mniejszości na Łotwie i w Estonii. Wobec tego „wybuchu demokracji” nierozumiejący geopolityki Trump może przystać na powtórzenie scenariusza ukraińskiego – mówi nam Bruce Ackerman, konstytucjonalista i specjalista od amerykańskiej polityki z Uniwersytetu Yale. Naukowiec dodaje, że wobec takiego scenariusza Sojusz Północnoatlantycki powinien wyciągnąć wobec USA konsekwencje. A sankcje przeciwko Ameryce jeszcze pół roku temu wydawałyby się czystą political fiction.
Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że Putin ma też swojego człowieka w Kongresie. Jest nim ultrakonserwatywny kalifornijski kongresmen Dana Rohrabacher. Wystarczy go posłuchać. Ten szef kongresowej podkomisji ds. Europy i Eurazji w komisji spraw zagranicznych niejednokrotnie chwalił rosyjskiego prezydenta i nazywał go prawdziwym mężem stanu. Ciekawostka: to Rohrabacher był gospodarzem, kiedy Antoni Macierewicz, jeszcze jako poseł opozycji, udał się wraz z Anną Fotygą do Waszyngtonu, by szukać wsparcia dla inicjatywy powołania międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy smoleńskiej.
Rohrabacher ma na koncie pewną operację lobbingową, którą przeprowadził w imieniu Kremla – pracował nad odwołaniem ustawy Magnickiego, przyjętej przez Kongres w 2012 r. Objęła ona sankcjami funkcjonariuszy, w tym bardzo wysokich, szeregu rosyjskich instytucji, odpowiedzialnych za prześladowanie i doprowadzenie do śmierci w więzieniu w Moskwie w 2009 r. prawnika Siergieja Magnickiego, który ujawniał wielkie przekręty korupcyjne w Rosji. Rohrabacher wielokrotnie jeździł do Moskwy, spotykał się bez świadków z ludźmi reżimu, a po powrocie do Waszyngtonu pracował nad zniesieniem ustawy Magnickiego. Dotąd mu się nie udało, ale zmiana w Białym Domu każe podejrzewać, że sprawa wróci na agendę.
– Moskwa będzie chciała od Trumpa gwarancji nieingerencji w jej sprawy wewnętrzne, włącznie z odwołaniem ustawy Magnickiego – uważa Łuzin. Jej przyjęcie było symbolicznym momentem przełomowym, od którego rozpoczęło się gwałtowne pogorszenie w relacjach Rosja – USA. Symbolicznym, podkreśla Łuzin, bo fundament pod rosyjską politykę konfrontacji został założony dużo wcześniej, co najmniej w połowie pierwszej dekady XXI w.
Nowa sytuacja
W oczekiwaniu na inaugurację Trumpa Moskwa zamieniła się w łagodnego baranka. Gdy Barack Obama w odpowiedzi na rosyjskie manipulacje wyborami w USA podjął decyzję o wydaleniu 35 rosyjskich dyplomatów, od Moskwy oczekiwano gromów, obowiązkowych okrzyków o „symetrycznej odpowiedzi”. MSZ Rosji z rozpędu o taką odpowiedź zawnioskowało, jednak Władimir Putin postanowił zademonstrować dobrą wolę i nie zniżać się do poziomu „kuchennej, nieodpowiedzialnej dyplomacji”. To gest adresowany już do nowego gospodarza Białego Domu, obliczony na przyszłą owocną współpracę.
Jednak to, na co Moskwa najbardziej liczy, a więc żyłka biznesowa Trumpa, prymat relacji osobistych nad instytucjonalnymi i narcyzm Amerykanina, to także największe pułapki nadchodzącego dealu Rosja – USA. – Moskwa zdaje sobie sprawę z ryzyka, że to zbliżenie może się bardzo szybko skończyć, dlatego chce z Trumpa jak najszybciej wycisnąć, ile się da – mówi Łuzin. Mark Galeotti, brytyjski analityk rosyjskiej polityki, powiedział w jednym z wywiadów, że „Trump jest Putinem Putina”. Do tej pory Moskwa dyskontowała sytuację, w której była jedynym nieprzewidywalnym graczem w świecie, gdzie inni kluczowi rozgrywający przestrzegali zasad. Teraz naprzeciwko Putina staje Trump – człowiek równie nieprzewidywalny, co on sam. Dla rosyjskiego prezydenta to zupełnie nowa sytuacja.
Do tej pory Moskwa wykorzystywała sytuację, w której była jedynym nieprzewidywalnym graczem w świecie, gdy inni kluczowi rozgrywający przestrzegali zasad. Teraz naprzeciwko Putina staje Trump – człowiek równie nieprzewidywalny, co on sam. Dla rosyjskiego prezydenta to nowość