Sześć lat po śmierci pierwszej ofiary jaśminowej rewolucji, która rozpoczęła arabską wiosnę, Tunezyjczycy opowiadają reporterce DGP, co się zmieniło w ich kraju i dlaczego kobiety złapały wiatr w żagle.
– Do tej rewolucji prędzej czy później musiało dojść. Ludzie mieli dosyć korupcji, bezrobocia, nepotyzmu i życia w biedzie. Dlatego wyszli na ulicę, by pokazać niezadowolenie. Było czuć strach, ale i ekscytację – wspomina Sara, 24-letnia Tunezyjka, którą spotkaliśmy w stolicy kraju. Dziś Sara pracuje w jednej z instytucji państwowych. Cieszy się, że mogła uczestniczyć w przemianach. – Jak zapamiętałam ten burzliwy czas? Tłumy ludzi na ulicach, złość, euforia, zapach spalenizny – opowiada.
Jaśminowa rewolucja w Tunezji zaczęła się w połowie grudnia 2010 r., kiedy 26-letni Muhammad Bu’azizi podpalił się przed rządowym budynkiem w Sidi Bu Sa’id. Jego czyn był aktem desperacji i protestem przeciwko 19-proc. bezrobociu. Choć młody mężczyzna ukończył studia, nie był w stanie znaleźć pracy w zawodzie. Aby się utrzymać, handlował na ulicach warzywami i owocami. Nie posiadał jednak wymaganych prawem zezwoleń, dlatego policja zarekwirowała jego stragan na kółkach. Konfiskata jedynego źródła utrzymania pchnęła Bu’aziziego do samospalenia.
To wydarzenie wywołało falę zamieszek na tunezyjskich ulicach. W pierwszej fazie rewolucji demonstracje gromadziły głównie młodych. Bunt szybko został rozpędzony przez policję. Ale interwencja funkcjonariuszy tylko rozwścieczyła Tunezyjczyków. Pod koniec grudnia zamieszki przeniosły się do centrum Tunisu. Na głównym placu miasta tłum niezadowolonych gęstniał z dnia na dzień. Domagali się przemian, demokratyzacji kraju. Niezadowolenie społeczeństwa skupiało się przede wszystkim na rządzącym od 1987 r. prezydencie Zajnie al-Abidinie ibn Alim.
– Ludzie zarzucali mu bierność, brak reform i przyzwolenie na korupcję – wspomina Sara. Przeciwnicy prezydenta mieli mu za złe także zwalczanie opozycji, zwłaszcza partii odwołujących się do religii. Ibn Ali był twórcą państwa świeckiego, bał się dojścia do głosu radykałów. To nie oni doprowadzili jednak do rozlewu krwi. Według policji, w wyniku ulicznych zamieszek w Tunezji zginęło 78 osób, było też kilkuset rannych. Jednak według uczestników rewolucji poszkodowanych mogło być znacznie więcej. Pierwszą ofiarą jaśminowej rewolucji i jej ikoną stał się właśnie Muhammad Bu’azizi. Mężczyzna zmarł dokładnie sześć lat temu, 4 stycznia 2011 r.
W konsekwencji protestów 14 stycznia 2011 r. prezydent ibn Ali uciekł z kraju i znalazł schronienie w Arabii Saudyjskiej. Zaocznie został skazany na 35 lat więzienia za korupcję. Według Sary ojcem sukcesu tunezyjskiej rewolucji był paradoksalnie ratujący się ucieczką z kraju prezydent ibn Ali. – Na początku wszyscy go kochali. To on w pierwszych latach swoich rządów zaczął demokratyzować kraj, zrównał prawa kobiet i mężczyzn, stawiał na edukację i służbę zdrowia. Jednak po latach sprawowania rządów zaczął ignorować potrzeby społeczeństwa i przymykał oko na przekręty finansowe. Ludzie mieli ibn Alemu za złe, że ciągle żyją w biedzie – zaznacza Sara.
Po ucieczce prezydenta władzę przejął premier Muhammad al-Ghannuszi, który sformował rząd tymczasowy. Aby uspokoić nastroje społeczne, obiecał organizację wolnych wyborów. Pierwsze miały miejsce w październiku 2011 r. Władzę przejęła umiarkowana islamska Partia Odrodzenia, opowiadająca się jednak zarazem za gospodarczym liberalizmem. Jej lider Hammadi al-Dżibali został premierem, jednak utrzymał się na tym stanowisku przez niecałe półtora roku. Podał się do dymisji pod presją protestów młodych, obawiających się powolnej islamizacji kraju. Do władzy doszli technokraci, a kolejne wybory, w 2014 r., wygrali już świeccy socjaldemokraci.
Jaśminowa rewolucja w Tunezji była tylko początkiem. Wydarzenia zapoczątkowały falę niepokojów w innych państwach regionu. Bunt tunezyjskiego społeczeństwa uważany jest za początek arabskiej wiosny. Wkrótce obalono prezydenta Egiptu Husniego Mubaraka, zaś libijski dyktator Mu’ammar Kaddafi zginął podczas wojny domowej. Krwawe konflikty zbrojne wybuchły także w Jemenie i Syrii. Wszystkie trzy wojny trwają do dziś. Do protestów doszło też w innych państwach arabskich. Destabilizacji uległa sytuacja polityczna w całym regionie. Arabska wiosna zakończyła się względnym sukcesem praktycznie tylko w Tunezji. Dziś, nawet w porównaniu z Egiptem, na ulicach miast jest spokojnie. Nawet biorąc pod uwagę zagrożenie terroryzmem. W 2015 r. w dwóch zamachach w Tunisie i jednym w kurorcie Bur al-Kantawi zginęły w sumie 73 osoby. To były pierwsze tego typu ataki w kraju od 12 lat. Ryzyko ataków negatywnie odbiło się na turystyce, będącej jednym z najważniejszych źródeł dewiz. Danych za 2016 r. jeszcze nie ma, ale już w 2015 r. do kraju przyjechało o 10 proc. turystów mniej niż rok wcześniej. Teraz rząd w Tunisie ma nadzieję na szybką odbudowę rynku, skoro obawy świata zachodniego skupiły się przede wszystkim na Turcji, a w ubiegłym roku do żadnego zamachu w samej Tunezji nie doszło.
Tunezyjska rewolucja miała także inne konsekwencje gospodarcze. W pierwszych dwóch latach po buncie wskaźniki znacznie przyspieszyły. Przemiany polityczne ożywiły drobny biznes. W 2014 r. przyszło jednak spowolnienie. W tym właśnie roku stopa bezrobocia wyniosła 15 proc. i była tylko nieznacznie niższa od tej, którą notowano u progu rewolucji. W 2015 r. średnia płaca w kraju wynosiła 800 dinarów (1440 zł).
Za to drobni i średni przedsiębiorcy wciąż radzą sobie całkiem dobrze. Mimo obaw obalenie lewicowego rządu ibn Alego nie wpłynęło negatywnie na emancypację kobiet. Od trzech lat na tunezyjskim rynku rozwija się firma Aszkan, co w języku arabskim oznacza pasję lub pożądanie. Jej założycielką jest Latifa Hizam, która jako jedna z pierwszych kobiet w kraju postanowiła stworzyć markę odzieżową inspirowaną historią i tradycją Tunezji. W zeszłym roku marka zaczęła zdobywać kolejne zagraniczne rynki. – Eksportujemy nasze towary do Australii, Francji, Kanady, na Maltę, do Stanów Zjednoczonych, Szwajcarii, Włoch – podkreśla Hizam. Kobieta nie korzysta z zagranicznych podwykonawców, woli współpracować z lokalnymi, często wiejskimi rzemieślnikami. Obecnie na rzecz Aszkan pracuje 50 z nich.
– Pamiętam pierwszą wizytę u jednego z moich dzisiejszych współpracowników. Pokazałam mu wzór i zapytałam, ile będzie kosztowało wykonanie go na tkaninie – opowiada. Ku jej zaskoczeniu mężczyzna powiedział, że może wykonać misterną pracę za 5 dinarów (9 zł). Ponieważ Latifa nie mogła uwierzyć, że mężczyzna tak nisko ceni swoją pracę, zaczęła protestować. Rzemieślnik odebrał to jednak jako chęć targowania się i od razu wycofał się z pierwotnej oferty, zbijając cenę o pół dinara (1 zł). – Zaproponowałam mu, że za wyhaftowanie wzoru na bluzce zapłacę mu na początek 15 dinarów (27 złotych) – opowiada właścicielka marki. Oboje współpracują do dziś, a stawki za jego pracę znacznie wzrosły.
Kolejną prężnie działającą w biznesie Tunezyjką jest artystka, rzeźbiarka i działaczka feministyczna Sadika Keskes. Oprócz tego artystka prowadzi w Gamarcie (jednej z dzielnic Tunisu) własną pracownię i minifabrykę szkła. Po studiach wyjechała do Wenecji, by nauczyć się sztuki dmuchania szkła. Biznesem w Tunezji zajęła się po rewolucji. W jej pracowni pracuje dziś kilkadziesiąt osób. Produkują i sprzedają niemal wszystkie wyroby związane z rękodziełem, szkło, ceramikę, biżuterię, ręcznie haftowane obrusy, szale i tkane dywany.
– Chciałam wskrzesić umierającą sztukę rzemiosła. Podróżowałam po kraju, szukałam kobiet chętnych do współpracy. Dostarczałam im wzory, a one tkały je na dywanach i wyszywały na obrusach – opowiada artystka. Cały dochód ze sprzedaży rękodzieła trafia właśnie do nich. – To właśnie rewolucja otworzyła kobietom oczy. Znalazły w sobie odwagę, by zyskać niezależność – dodaje Sadika. Dzięki niej kobiety z wiosek mają w końcu własne pieniądze. Ich byt przestał zależeć od mężów, ojców czy braci. Pochodzące z Gamartu rękodzieło jest eksportowane do Europy, Ameryki, Australii i na Bliski Wschód.