Zielona transformacja przynosi krajom rozwiniętym wyższą inflację przy zwiększającym się bezrobociu. Przyznają to już nawet „poprawni politycznie” ekonomiści. Choć, co oczywiste, muszą to jeszcze ukrywać pod warstwą ideologicznego pudru. Przypomina to sytuację z wolnorynkową ortodoksją, która dominowała w latach 80. i 90. – tak jak wówczas nie można było krytykować reaganomiki i taczeryzmu, tak teraz nie można otwarcie kontestować przekonania, że restrykcyjne polityki klimatyczne winny mieć priorytet przed wszystkimi innymi politycznymi celami. A każdy, kto to robi, musi mieć świadomość, że stąpa po bardzo cienkim lodzie.
Co jednak mają zrobić autorzy, którym z badań wychodzą tezy niepoprawne? Przed takim wyzwaniem stanęli Luca Fornaro (Barcelona School of Business), Veronica Guerrieri (Uniwersytet Chicagowski) oraz Lucrezia Reichlin (London Business School). Z ich pracy wynika, że zielona transformacja doprowadzi do niebezpiecznego wygięcia krzywej Phillipsa. Ta krzywa to fundament współczesnej ekonomii – obrazuje relację pomiędzy poziomem inflacji a bezrobociem, dwoma kluczowymi zjawiskami w kapitalistycznej gospodarce. Zgodnie z obserwowaną tu zasadą wyższa inflacja pociąga za sobą niższe bezrobocie (lepsza koniunktura, więcej zamówień, więcej inwestycji i pracy). Oraz odwrotnie – niższa inflacja to zazwyczaj wyższe bezrobocie (gospodarcze spowolnienie, brak inwestycji, niższe płace, znikanie miejsc pracy). Właśnie mając na uwadze te zależności, współczesne banki centralne prowadzą politykę monetarną (wysokość stóp procentowych). Wiedzą, że jak za bardzo je podniosą, to zwalczą inflację, ale ubiją koniunkturę. I odwrotnie, jeśli za bardzo zostanie obniżone bezrobocie, to otworzą drzwi do wzrostu inflacji. Tak to z grubsza działa.
Ale co się stanie, gdy do zwykłych wahań koniunktury dodamy politykę klimatyczną, która będzie nakierowana na wyparcie starych sposobów produkcji opartych na „brudnych”technologiach (paliwa kopalne) i będzie się starała zastąpić je technologiami „czystymi”? Wówczas – powiadają wspomniani ekonomiści – będziemy mieli do czynienia z dwoma zjawiskami. Po pierwsze, pojawi się w gospodarce presja inflacyjna. Tańsze technologie („brudne”) podrożeją poprzez system wynikających z polityk klimatycznych domiarów – tak działa np. system ETS, nakładający na producentów konieczność płacenia kar za emisje CO2. System ten jest stale poszerzany o kolejne branże i podmioty gospodarcze. Logiczne więc, że drożeje cała produkcja. Taka inflacja nie jest jednak inflacją podręcznikową – to znaczy jej wzrost nie przynosi szansy na ożywienie wzrostu gospodarczego, a więc i na wzrost zatrudnienia. W ten sposób dochodzimy do konsekwencji numer dwa. Ekologiczne ograniczenia po stronie podaży wyginają krzywą Phillipsa, czyniąc ją bardziej stromą. Co oznacza, że wysoka inflacja łączy się w nowej zielonej rzeczywistości z niższym poziomem zatrudnienia (de facto z wyższym bezrobociem). W praktyce problem może być nawet większy, bo zielone technologie znane są z tego, że – przynajmniej jak dotąd – dają dalece mniej nowych miejsc pracy, niż mieliśmy w sektorach „brudnych”.
Wszystko to nie są dobre wieści dla klas pracujących, czyli tych wszystkich, których stabilizacja ekonomiczna mocno zależy od dynamiki płac realnych (płace nominalne kontra inflacja). Wygląda na to, że w nowym zielonym świecie takie postulaty jak społeczna równość czy spójność będą musiały zejść na plan dalszy. Pocieszające, oczywiście, że ekonomiści o tym piszą. Smutne, że te niepokojące wnioski ukryte są głęboko pod politycznie poprawnym pudrem w stylu „przyspieszenie transformacji w kierunku zielonych technologii jest konieczne”. Fornaro, Guerrieri i Reichlin muszą się do takich chwytów uciekać, by móc przemycić w dalszych akapitach parę słów prawdy. ©Ⓟ