Chociaż Polska jest obecnie najzamożniejsza w historii, a do pracy przyjeżdżają tu ludzie z całego świata, to nasza ochrona zdrowia ciągle przechodzi z kryzysu w kryzys. Słabości, które kilka lat temu uwidoczniła pandemia, skończyły się setkami tysięcy nadmiarowych zgonów. Dziś znowu mamy zaś do czynienia z trudną sytuacją w szpitalach – i to taką, którą można było przewidzieć. Jest to nic innego niż logiczna konsekwencja polityki rządu.

Już latem szpitale alarmowały, że nie otrzymują pieniędzy za nadwykonania, czyli świadczenia wykraczające ponad pierwotne założenia. Minister zdrowia Izabela Leszczyna zapewniała, że placówki dostaną brakujące fundusze, a w projekcie nowelizacji budżetu przewidziano przekazanie dodatkowych 1,2 mld zł na zdrowie. Problem w tym, że szpitale mogą liczyć tylko na zapłatę za nadwykonania świadczeń nielimitowanych. Za usługi limitowane pieniędzy nie otrzymają. Zwykle unika się dzisiaj określenia „służba zdrowia”, jednak obecny rząd najwyraźniej nadal patrzy na opiekę medyczną tak, jak patrzyło się za słusznie minionych czasów. Minister Leszczyna powiedziała to niemal wprost: na antenie TOK FM stwierdziła, że w roku wyborczym PiS „płacił szpitalom za wszystko i trochę przyzwyczailiśmy się do tego, że ten pieniądz jest”. Najwyraźniej teraz trzeba się przyzwyczaić do tego, że tego pieniądza nie ma.

Placówki zaczęły się już adaptować do nowych realiów – np. oddziały ortopedyczne przekładają operacje wstawienia endoprotez na przyszły rok. Do świadczeń limitowanych należą także programy lekowe. W październiku pojawiły się sygnały, że pacjenci zdiagnozowani właśnie na stwardnienie rozsiane lub rdzeniowy zanik mięśni mogą w tym roku nie otrzymać leczenia. Resort zdrowia zapewnił, że pieniędzy na nadwykonania nie zabraknie, jednak eksperci zwracają uwagę, że opracowany wiele lat temu algorytm podziału funduszy nie odzwierciedla aktualnych potrzeb ośrodków. Sytuacja jest nie tylko dramatyczna – jest kuriozalna. Według Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych (OZPSP) tegoroczne koszty świadczeń wykonanych ponad limit to ok. 10 mld zł. Kwota niemała, ale nie aż taka wysoka, by przekraczała możliwości finansowe dużego państwa, takiego jak Polska. Mowa jest w końcu o kluczowej usłudze publicznej.

Cicha prywatyzacja

Władza nadal nie ma jednak planu działania. Pomysły na reformę systemu, które pojawiają się w debacie publicznej, oględne mówiąc, nie są najtrafniejsze. Na posiedzeniu 13 listopada rząd miał rozpatrywać kwestię obniżenia składki zdrowotnej dla przedsiębiorców. Ministrowie Domański i Leszczyna wydają się coraz bardziej niechętni, by spełniać tę lekkomyślną obietnicę wyborczą Koalicji Obywatelskiej i Trzeciej Drogi. Na razie ustalono, że z podstawy oskładkowania zostaną wyłączone dochody ze sprzedaży środków trwałych firmy. Jest więc szansa, że NFZ straci „tylko” kilkaset milionów złotych. W obliczu narastającego kryzysu w szpitalach należy jednak zapytać, dlaczego temat zmniejszenia składki zdrowotnej w ogóle się pojawia. Jak można w takiej sytuacji debatować o uprzywilejowaniu pod tym względem jednej z najzamożniejszych grup społecznych? Zamiast tego rząd powinien intensywnie pracować nad tym, by zwiększyć wpływy do NFZ.

13 listopada rząd miał też omawiać projekt reformy szpitali. Ten punkt spadł jednak z porządku obrad, bo wątpliwości zgłosili koalicjanci – głównie Lewica. Nic dziwnego – pomysł minister Leszczyny na reformę sprowadza się do zwijania ochrony zdrowia. W grę wchodzą łączenie szpitali i likwidacja oddziałów, m.in. porodówek. Te ostatnie trafiły na tapet z powodu spadającej dzietności. Ich zamknięcie najmocniej odczułaby prowincja, gdzie wcześniej rozmontowano już choćby transport zbiorowy.

Zwijanie państwa przebiega zgodnie z logiką perpetuum mobile. Komunikacja zbiorowa nie zarabia na siebie, więc ograniczamy siatkę połączeń. Coraz więcej pasażerów wybiera własne auta, więc znikają kolejne połączenia. I tak w kółko – aż do zaorania. Ochronę zdrowia może czekać podobny los. Oczywiście nikt w rządzie tego nie powie wprost, ale proponowane projekty właśnie do tego by doprowadziły. Zamiast pracować nad poprawą jakości systemu, politycy zastanawiają się, jak ograniczyć finansowanie NFZ i zmniejszyć liczbę placówek. W takim scenariuszu popyt na świadczenia medyczne zostanie przekierowany do prywatnej ochrony zdrowia. A w rezultacie nastąpi cicha prywatyzacja systemu. Zapisana w konstytucji zasada równego dostępu do opieki medycznej niczego nie mówi o jej wysokiej jakości. W razie potrzeby pacjent będzie musiał za nią zapłacić.

Kiepskie standardy publicznej opieki zdrowotnej już teraz coraz częściej zmuszają Polki i Polaków do sięgania do własnego portfela. Według raportu OECD „Health at a Glance 2023” pieniądze publiczne pokrywają u nas 72 proc. łącznych wydatków na zdrowie. To o 4 pkt proc. mniej niż średnia OECD, ale różnica jest dużo większa, jeśli porównamy się z krajami Europy Zachodniej. W Niemczech, Danii, Holandii i we Francji pieniądze publiczne odpowiadają za 85 proc. nakładów na zdrowie, w Czechach nawet za 86 proc. Płacimy przede wszystkim za usługi dentystyczne – niemal trzy czwarte wydatków na stomatologów idzie z prywatnej kieszeni. Z wizytami u lekarzy specjalistów może być wkrótce podobnie. Obecnie ok. 30 proc. środków przeznaczanych na opiekę ambulatoryjną to pieniądze prywatne, ale ten wskaźnik zapewne będzie rósł. Warto też przypomnieć, że pacjenci pokrywają dwie trzecie wydatków na leki – w krajach OECD rządy refundują średnio 56 proc. ich kosztów.

Należy się także spodziewać, że ceny usług w prywatnej ochronie zdrowia będą szły w górę. Zerknijmy na ostatnie dane. We wrześniu 2024 r. inflacja w Polsce wyniosła 4,9 proc. Ceny usług lekarzy specjalistów skoczyły zaś o 9,3 proc., a stomatologów o 8,4 proc. Z kolei ceny usług szpitalnych, które w 94 proc. finansują NFZ i budżet państwa, wzrosły jedynie o 4,4 proc.

Spójrzmy jeszcze na rozjazd cen w dłuższej perspektywie. Według Rocznika statystycznego GUS w latach 2005–2022 ceny wzrosły łącznie o 62 proc. (w tym usług o 78,5 proc.). W przypadku „usług ambulatoryjnych i innych usług związanych ze zdrowiem” nastąpił skok aż o 122 proc. W żadnej innej kategorii nie zanotowano tak spektakularnej podwyżki. I, niestety, jest to rezultat polityki państwa.

Czas zwijania

Sytuacja w ochronie zdrowia zaczyna coraz bardziej przypominać prywatyzację mieszkalnictwa. Bliskie kontakty władzy z deweloperami są powszechnie znanym faktem. Niedawno jeden z wiceministrów z PSL musiał nawet z tego powodu odejść z rządu. Ludowcy próbują przepchnąć projekt kolejnego dofinansowania kredytów hipotecznych pod hasłem „Mieszkanie na start”. Poprzedni pomysł, wprowadzony przez PiS Bezpieczny kredyt 2 proc., zapewnił deweloperom i bankom nowych klientów, a jednocześnie wywindował ceny nieruchomości. Podobnie zresztą zadziałały wcześniejsze programy dopłat do kredytów. Deweloperzy odnoszą więc korzyści z tego, że państwo niemal całkowicie zrezygnowało z aktywnej roli w mieszkalnictwie.

Im bardziej publiczny system ochrony zdrowia będzie się kurczył, tym więcej pacjentów pójdzie do prywatnych gabinetów i szpitali. Te będą zaś mogły coraz bardziej podnosić ceny. Nie musi to być nawet kwestia nacisków ze strony lekarzy i właścicieli prywatnych placówek. W końcu największą partię w koalicji rządzącej tworzą liberałowie – cicha prywatyzacja ochrony zdrowia nie byłaby sprzeczna z ich przekonaniami. Trwa już zwijanie PKP Cargo i Poczty Polskiej – i to bez szczególnego oporu ze strony społeczeństwa. Skutki zwijania publicznej ochrony zdrowia będą jednak nieporównywalne. ©Ⓟ