Słyszeliście nieraz, że samorząd to nam się w III RP udał. Ale pewnie też słyszeliście, że to bzdura i nieprawda. Wygodny mit powtarzany przez mądrali z Warszawy, bo w rzeczywistości jest odwrotnie. Samorządowe patologie kwitną, a mieszkańcy tracą nadzieję na jakąkolwiek zmianę. Z problemem polskiej prowincji postanowił zmierzyć się Andrzej Andrysiak.

Trudno o lepszego kandydata - po wielu latach spędzonych w mediach ogólnokrajowych (był m.in. wicenaczelnym DGP) zaczął się wgryzać w lokalność, budując własną markę medialną w rodzinnym Radomsku.
Właśnie to przejście - od charakterystycznej dla mediów ogólnopolskich idealizacji samorządu do głębokiego nim rozczarowania - jest osią jego książki. Ale jest tu coś jeszcze. Jest zaciekawienie. Bo Andrysiak nie poprzestał na obezwładniającym albo znamionującym poczucie wyższości zniesmaczeniu, tylko postanowił krytyczny ogląd prowincji przerobić na głęboką i rzeczową analizę problemu.
ikona lupy />
Andrzej Andrysiak, „Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022 / nieznane
Powstała z tego unikatowa rzecz. Bo to nie jest przecież tak, że nie mieliśmy dotąd interesujących opowieści o zapomnianych rozdziałach w historii prowincji. Również z uwzględnieniem tych jej najbardziej wrażliwych kart związanych z relacjami polsko-żydowskimi. I to nie jest też tak, że nikt przed Andrysiakiem nie pisał krytycznie o faktycznej mrzonce demokracji lokalnej (kompletny brak wolności mediów, wpływ polityków na olbrzymią część lokalnej gospodarki i rynku pracy). Wszystko to obok siebie i z osobna już było. Ale dopiero u Andysiaka pierwszy raz na tym poziomie widzę udaną próbę połączenia tych elementów układanki w jedną całość.
W tym sensie ta książka daje się ustawić w szeregu bardzo nowatorskich sposobów pisania o świecie. Właśnie poprzez tworzenie kompleksowej i bardzo wielowątkowej opowieści o bardzo konkretnym oraz z pozoru mało interesującym miejscu - jak o Radomsku. Nie mamy tu do czynienia z reportażem namierzającym punktowe problemy, to raczej pisana przy użyciu mieszanki metod reporterskich i publicystycznych historia konkretnego miejsca. Ale historia uwzględniająca przeróżne wymiary: politykę, stan instytucji, przeszłość i kondycję ducha uczestników procesu. Bardzo to ciekawe i udane.
I jeszcze jedno. Te dwa albo trzy lata temu przekaz książki Andrysiaka byłby mocno prowokacyjny, nawet wywrotowy. To był przecież czas, gdy wokół wyidealizowanego symbolu „dobrego samorządu” pojawiła się polityczna koniunktura. To właśnie na „dobrym samorządzie”, będącym w opozycji do „złego rządu”, próbowano budować polityczną alternatywę. Ostatnio jakby tego mniej, więc i kontrowersja tu trochę uleciała. A może tylko chwilowo ucichła? Tak czy inaczej gdy wróci, pamiętajcie o książce Andrysiaka.
A tymczasem cieszmy się kolejnym kawałkiem portretu współczesnej Polski. Powstało ostatnio sporo takich książek. Od „Nie ma i nie będzie” Magdy Okraski po „Znikająca Polskę” Piotra Witwickiego. To bardzo zdrowe poszerzanie palety, którą maluje polski reportaż.