Wojny zwykle pomagają rządzącym, ale prezydent Joe Biden na skok sondażowy raczej nie może liczyć. Mimo że większość Amerykanów popiera jego działania w sprawie rosyjskiej agresji.

90 proc. – tylu Amerykanów deklarowało poparcie dla prezydenta George’a W. Busha tuż po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 r. Różnic pomiędzy obecną wojną w Ukrainie a zamachami sprzed dwóch dekad jest z punktu widzenia skutków politycznych co najmniej kilka. Po pierwsze inaczej niż wówczas przedmiotem ataku nie są dziś bezpośrednio Stany Zjednoczone. Po drugie w odpowiedzi na rosyjską agresję Amerykanie nie planują angażować swoich wojsk. Biden wielokrotnie podkreślał, że żaden żołnierz USA nie będzie walczył na terytorium Ukrainy, a oddelegowanie kolejnych oddziałów do Europy ma służyć wyłącznie zabezpieczeniu krajów wschodniej flanki NATO. Wreszcie po trzecie odmienne są konsekwencje obu kryzysów dla samych Amerykanów.
Przygotowany grunt
Choć dziś wydaje się to niewiarygodne, w 2001 r. prezydent Bush, pytany o to, jak zwykli obywatele mogą pomóc państwu w wojnie z terrorem, wysyłał ich na zakupy i do Disneylandu. Biały Dom przekonywał, że celem terrorystów jest zastraszenie Amerykanów, uderzenie w amerykański styl życia i amerykańskie firmy. A zatem najlepszą odpowiedzią na atak będzie funkcjonowanie tak, jakby nic się nie stało.
Obecnie – chociaż to nie Stany Zjednoczone padły ofiarą agresji – konsekwencje konfliktu dla obywateli będą o wiele poważniejsze. Chociaż gospodarka szybko się rozwija, inflacja już przed decyzją Putina o inwazji urosła do 7 proc. – poziomu najwyższego od 40 lat. Teraz przyspieszy napędzana wysokimi cenami paliw. Wysokimi oczywiście jak na amerykańskie standardy, czyli sięgającymi nawet 5 dol. za galon (3,7 litra).
Dlaczego więc administracja Bidena zdecydowała się na wprowadzenie embarga na rosyjską ropę, gaz i węgiel, chociaż taki krok sprawi, że rachunki na stacjach benzynowych wzrosną? Przede wszystkim sondaże pokazują, że Amerykanie, przynajmniej na razie, są gotowi zaakceptować taki koszt w imię powstrzymania Rosji i pomocy Ukraińcom. W badaniu przeprowadzonym dla serwisu informacyjnego PBS NewsHour aż 69 proc. respondentów zadeklarowało, że akceptuje nałożenie sankcji na Moskwę, nawet jeśli doprowadzą do podwyżek cen benzyny. W innym badaniu na pytanie, czy Stany Zjednoczone powinny zablokować import rosyjskiej ropy, twierdząco odpowiedziało 63 proc. ankietowanych, a tylko 17 proc. było przeciw. Wśród zwolenników Partii Demokratycznej, do której należy prezydent, za embargiem opowiedziały się aż trzy na cztery osoby.
Warto zaznaczyć, że wysokie poparcie dla walki Ukraińców nie wzięło się znikąd. Ludzie prezydenta od miesięcy ostrzegali przed możliwością inwazji i tłumaczyli, jakie decyzje w tej sprawie podejmie Biały Dom. Dzięki temu głosy wyrażające „zrozumienie” dla działań rosyjskich lub krytykujące Bidena za zaangażowanie w sprawy kraju odległego o tysiące kilometrów, jak na razie ucichły. Nawet w opozycyjnej Partii Republikańskiej, w której silny jest nurt izolacjonistyczny, reprezentowany m.in. przez byłego prezydenta Donalda Trumpa, obecnie dominują wezwania do twardej odpowiedzi na działania Władimira Putina.
Putinowski skok cen
Taka sytuacja rodzi jednak nowe trudności. Jeśli Biden nie zwiększyłby gospodarczej presji na Rosję, mógł być pewien, że ze strony opozycji padną oskarżenia o słabość i podważanie pozycji Stanów Zjednoczonych. A na to prezydent nie mógł sobie pozwolić. W niedawnym, szeroko komentowanym sondażu dla dziennika „Washington Post” niemal sześciu na dziesięciu ankietowanych stwierdziło, że nie jest silnym przywódcą. Wśród wyborców niezależnych – których Biden musi odzyskać, jeśli marzy o kolejnej kadencji – ten odsetek był jeszcze wyższy.
Ale ostre sankcje wobec Rosji także niosą ze sobą ryzyko. Republikanie już teraz obarczają Biały Dom winą za szybki wzrost kosztów życia i głosy te z pewnością zyskają na sile. Biden winę próbuje zrzucić na Kreml, mówiąc o „putinowskim skoku cen”. Przedmiotem krytyki staje się także jego polityka energetyczna – wyrażają ją zarówno republikanie, jak i część demokratów. Ci pierwsi domagają się od Białego Domu szybkich decyzji o zwiększeniu wydobycia ropy w USA, a co za tym idzie pozwoleń na nowe odwierty i budowę nowych rurociągów. Przywrócenia tak rozumianej „amerykańskiej niezależności energetycznej” w specjalnym liście zażądało od Bidena 25 spośród 28 gubernatorów wywodzących się z Partii Republikańskiej.
Część demokratów uważa z kolei, że obecna sytuacja to kolejny dowód na konieczność przyspieszenia zielonej transformacji. „Jeśli z tego strasznego kryzysu płynie jakaś lekcja, to taka: musimy skończyć z uzależnieniem od przemysłu naftowego i reżimów autorytarnych dostarczających nam drogie paliwa kopalne, które niszczą naszą planetę i szkodzą gospodarce” – napisał na Twitterze lewicowy senator i były kandydat na prezydenta Bernie Sanders. „Dziś jak nigdy potrzebujemy czegoś w rodzaju projektu «Manhattan» dla energii odnawialnej” – dodał, nawiązując dość zaskakująco do słynnego przedsięwzięcia zakończonego skonstruowaniem bomby atomowej.
Niezależnie od tego, jaką ścieżkę wybierze Biden – a bliżej mu do zielonej transformacji – przeprowadzenie tak poważnych reform zajmie lata, o ile prezydent w ogóle uzyska dla swoich planów poparcie Kongresu. W międzyczasie konieczna jest bieżąca walka ze wzrostem cen. Dlatego Amerykanie już teraz rozważają uzupełnienie braków na rynku paliw zwiększeniem importu z Bliskiego Wschodu lub nawet z objętych sankcjami Iranu i Wenezueli. Każda z tych decyzji również spotka się z krytyką jednej lub drugiej strony amerykańskiej sceny politycznej.
Nurt izolacjonistyczny
Mimo że inflacja i ceny benzyny będą jednym z głównych tematów przed listopadowymi wyborami do Kongresu, na razie nie mają one wielkiego wpływu na chęć udzielania pomocy Ukraińcom i ukarania Moskwy za agresję. W sondażu dla Yahoo News z końca lutego jedynie 6 proc. respondentów uznało, że inwazja Władimira Putina na Ukrainę była „usprawiedliwiona”. Nawet w grupie wyborców Donalda Trumpa mniej niż 10 proc. było gotowych bronić decyzji rosyjskiego prezydenta.
Nie zmienia to tego, że wśród Amerykanów – zwłaszcza wyborców Partii Republikańskiej – wciąż silny jest nurt opowiadający się za ograniczeniem roli Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej. W niedawnym sondażu Gallupa aż połowa wyborców republikańskich opowiedziała się za ograniczeniem roli Stanów Zjednoczonych w NATO (28 proc.) lub całkowitym wycofaniem z Sojuszu (22 proc.). Wsparcie dla walki Ukraińców może więc szybko wyparować, jeśli konflikt będzie się przedłużał, wzrost cen nie wyhamuje, a na horyzoncie pojawią się nowe wyzwania, jak kolejna fala pandemii czy konflikt w innym, ważnym dla USA rejonie świata.
Na razie jednak prezydent i jego zespół dobrze radzą sobie z kryzysem. Bidenowi udało się stworzyć koalicję państw Zachodu i utrzymać jej jedność. Kiedy prezydent opowiada o wydarzeniach w Ukrainie w kontekście globalnej rywalizacji demokracji z reżimami autorytarnymi, część Amerykanów znów ma poczucie, że ich kraj nie tylko staje po stronie dobra, lecz także odzyskuje międzynarodowy szacunek. W ostatnich dniach widać to również w sondażach. Po trwających od miesięcy spadkach poziom aprobaty dla Bidena nieco wzrósł. Obecnie pozytywnie ocenia go 42–45 proc. ankietowanych.
To wynik o połowę niższy od szczytowego poziomu poparcia dla George’a W. Busha, ale niemal dwukrotnie wyższy od poziomu poparcia dla tego samego Busha pod koniec jego prezydentury. Międzynarodowy kryzys może pomóc rządzącym w szybkim odzyskaniu zaufania. Ale cierpliwość wyborców ma swoje granice.
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”