W Polsce hitem politycznym minionej dekady był spór o umowy śmieciowe. Zakończony niepełnym, ale jednak uznaniem faktu, że ich dalsze rozprzestrzenianie nie służy dobrze ani gospodarce, ani społeczeństwu. W Wielkiej Brytanii odpowiednikiem tego sporu jest sprawa tzw. zero-hours contracts, która wkracza w nową – decydującą – fazę.

Na Wyspach zerówki pojawiły się w czasie wielkiego spowolnienia gospodarczego wywołanego kryzysem 2008 r. Zwłaszcza od roku 2013 widać ich gwałtowny wysyp. Mechanizm – używany wcześniej głównie przez chcących sobie dorobić studentów – stał się niezwykle popularnym sposobem na obchodzenie regulacji dotyczących zatrudnienia w najsłabiej opłacanych sektorach. Dzięki kontraktom zerogodzinowym pracodawca nie musiał już gwarantować pracownikowi minimalnej ilości przepracowanego czasu. W efekcie firmy mogły plastycznie dopasowywać zatrudnienie do aktualnego poziomu zamówień. Pod wieloma względami „zero hours” były więc powrotem do rzeczywistości XIX-wiecznej fabryki, przed bramą której co rano kłębiły się tłumy bezrobotnych z nadzieją na zajęcie i zarobek. A pracodawca brał sobie z rynku tylu ludzi, ilu akurat potrzebował. Następnego dnia historia powtarzała się od nowa.
Oczywiście zerówki były totalnym zaprzeczeniem większości osiągnięć zorganizowanego świata pracy w XX w. Było to jakby wypowiedzenie jednego z fundamentów umowy społecznej stanowiącej, że pracownik wiąże się z pracodawcą na dłużej, na czym jedna strona zyskuje pewność stałego dochodu, druga zaś pracownika identyfikującego się z zakładem. Szacuje się, że od 2015 r. na kontraktach zerogodzinowych pracuje na Wyspach stale ok. 1 mln ludzi. Nie brak głosów, że taka prekaryzacja brytyjskiej pracy była jednym z czynników decydującym o zwycięstwie brexitowców w głosowaniu nad wyjściem Zjednoczonego Królestwa z Unii.
Dziś dynamika polityczna jest na Wyspach taka, że nawet konserwatyści premiera Borisa Johnsona rozumieją, iż rynek pracy musi się zmienić. Oczywiście pracodawcy stawiają zaciekły opór i niełatwo zrezygnują ze swoich zdobyczy. Biorąc pod uwagę konsensualny charakter zachodnich demokracji, także w tej sprawie będzie musiał wykuć się jakiś kompromis. Jego zarysy można wyczytać w wielu ekonomicznych opracowaniach. Wśród nich np. w nowej, ciekawej pracy Juana Dolado, Etienne’a Lalégo i Hélène Turon. Z ich badania wynika, że natychmiastowa likwidacja zerówek faktycznie doprowadziłaby do zniknięcia wielu miejsc pracy, które mogą istnieć tylko w takiej formie. Szacują, że ich skasowanie przyniosłoby w segmencie pracowników najsłabiej opłacanych wzrost bezrobocia o 2–3 pkt proc. To na tyle dużo, że prawdopodobnie nikt nie zdecyduje się na tak radykalny krok.
Ekonomiści radzą jednak, by z zerogodzinówkami walczyć. Tylko że… nie wszędzie. O ile – zdaniem ekonomistów – powinny one pozostać dopuszczalną formą zatrudnienia w najmniejszych przedsiębiorstwach, o tyle trzeba ograniczyć ich stosowanie w firmach dużych. Należy też aktywnie zachęcać przedsiębiorstwa, by oferowały swoim ludziom stałe kontrakty, np. nagradzając je za to regulacyjnie lub podatkowo.
Ciekawe, że kiedy czyta się takie wnioski i wskazania ekonomistów oraz próbuje się je porównać z tym, co zdarzyło się w ostatnich latach wokół naszych śmieciówek, widać wiele podobieństw. Wszak sposób radzenia sobie z problemem – ograniczanie zamiast ogólnego zakazu plus nagradzanie firm za likwidację śmieciowego zatrudnienia – idzie u nas w ostatnich latach w tym właśnie kierunku. Nie pierwsze to i chyba nie ostatnie ciekawe podobieństwo współczesnej Polski i Wielkiej Brytanii.
Ekonomiści radzą, by z zerogodzinówkami walczyć, ale nie wszędzie. Należy też aktywnie zachęcać przedsiębiorstwa, by oferowały swoim ludziom stałe kontrakty