Rok rządów nowej ekipy w polityce wschodniej przyniósł jedną radykalną zmianę. Warszawa podjęła grę z Łukaszenką i próbuje otworzyć się na Mińsk. Natomiast asertywna postawa wobec Kijowa zaczęła przynosić efekty.
W stosunkach polsko-ukraińskich na papierze wszystko wygląda świetnie. Andrzej Duda dwa razy był z wizytą w Kijowie. Wygłosił dobrze przyjęty referat na temat polityki regionalnej dla ukraińskich dyplomatów. Nad Dnieprem – choć dopiero po 10 miesiącach od objęcia stanowiska – był też szef MSZ Witold Waszczykowski. Standardowa poprawność. Gdy jednak zejdzie się na poziom szczegółu, widać, że po obu stronach chemii nie było od początku. Już w lipcu 2015 r. otoczenie prezydenta elekta Andrzeja Dudy przekonywało nas, że PiS kończy z bezwarunkowym poparciem dla Kijowa i w relacjach z naszym wschodnim sąsiadem będzie bardziej asertywny.
Nowe władze zdawały sobie sprawę, że Polska jest zakładnikiem geopolityki (Ukraina jest naszą głębią strategiczną, zatem to my z definicji jesteśmy bardziej zainteresowani współpracą). Nie zamierzały jednak kontynuować celebry, która sprowadzała się do tego, że przy każdym spotkaniu obie strony wymieniały się rytualnymi uprzejmościami, z których nic nie wynikało (zapewnienia o strategicznym partnerstwie przez ostatnie 25 lat pojawiały się zawsze i urosły do rangi oficjalnej mantry dyplomatycznej). Efekt był taki, że Duda wymigał się ze spotkania z Petrem Poroszenką na marginesie meczu Dnipra Dniepropetrowsk z Sevillą latem 2015 r. Jak nam relacjonował jeden z ministrów w kancelarii głowy państwa, nie chodziło o spektakularne gesty, tylko o podkreślenie, że nie jesteśmy dostępni na zawołanie i przy każdej okazji.
Do pierwszego spotkania doszło na forum ONZ w Nowym Jorku we wrześniu ubiegłego roku. Później rozpoczęto planowanie oficjalnej wizyty prezydenta w Kijowie. Jeszcze przed nią Poroszenko popełnił poważny błąd polityczny, podejmując poufne rozmowy z Leszkiem Balcerowiczem o objęciu przez niego stanowiska premiera Ukrainy. Kancelaria Prezydenta RP równolegle, nie wiedząc o prowadzonych pertraktacjach, sygnalizowała, że może zaproponować swoich kandydatów do ukraińskiej administracji (łącznie z osobą na szczeblu ministra). Ostatecznie nikt z ekipy kojarzonej z PiS nie zajął żadnego znaczącego stanowiska. Objął je za to wiosną 2016 r. Leszek Balcerowicz, obejmując funkcję szefa strategicznych doradców prezydenta Ukrainy. Były wicepremier ściągnął ze sobą do Kijowa Jerzego Millera i Mirosława Czecha. Wysokie stanowisko nad Dnieprem objął również Sławomir Nowak (były minister infrastruktury szefuje Awtodorowi, ukraińskiemu odpowiednikowi polskiej GDDKiA). Pojawiła się konfuzja. I wrażenie, że Poroszenko kpi z oficjalnych władz Polski, grając na obóz PO.
Balcerowicz dla PiS jest symbolem wszystkich chorób transformacji. Miller z kolei kierował komisją badającą przyczyny katastrofy smoleńskiej, co z definicji ustawiało go na liście ludzi trudnych do zaakceptowania przez ekipę „dobrej zmiany”. W tej samej kategorii mieści się Czech, publicysta „Gazety Wyborczej”, i Nowak kojarzony z aferą zegarkową. Niezależnie od oceny kompetencji wymienionych osób, dla pałacu prezydenckiego i rządu miłość Poroszenki do zagorzałych krytyków PiS była niezrozumiała. Nawet mało wytrawny analityk sceny politycznej w Polsce musiał wiedzieć, że decyzja ukraińskiej głowy państwa zaowocuje erozją zaufania. Z oczywistych powodów PiS nie kwestionowało awansów Polaków, ale nie zamierzało też obnosić się ze szczególną sympatią do nich.
PiS jest również o wiele bardziej asertywne w kwestii polityki historycznej. O ile administracja prezydenta Bronisława Komorowskiego i rząd Ewy Kopacz nie przywiązywały zbyt dużej wagi do kwestii rzezi wołyńskiej, o tyle nowe władze obrały znacznie twardszy kurs (Komorowski deklarował swoje désintéressement w kwestii uchwał historycznych zakazujących podważania zasług UPA). Burzę wywołała uchwała polskiego Sejmu, którą przyjęto w lipcu tego roku. Mimo że na krótko przed jej przyjęciem Poroszenko wykonał znaczący gest, składając kwiaty pod pomnikiem ofiar rzezi wołyńskiej w Warszawie, w uchwale znalazło się sformułowanie, które masowe mordy na Polakach określało mianem ludobójstwa. Reakcje Ukraińców, czego można było się spodziewać, były nieprzychylne. Z funkcji szefa komisji parlamentarnej ds. stosunków z Polską zrezygnował były szef MSZ Borys Tarasiuk. Niezadowolenie wyrażała znana z sympatii do Polski wiceszefowa Rady Najwyższej Oksana Syrojid.
Paradoksalnie jednak burza wokół uchwały przyniosła dla Polski pewne korzyści. Stanowisko w kwestii Wołynia zaczął łagodzić szef Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej Wołodymyr Wjatrowycz. Parlament ukraiński, po początkowej ekscytacji projektem kontruchwały autorstwa posła Ołeha Musija, w której ludobójstwem nazwano opresyjną politykę II Rzeczypospolitej wobec Ukraińców, nie odpowiedział symetrycznie. Można odnieść wrażenie, że zaczęto z większym zrozumieniem spoglądać na polską wrażliwość w kwestii Wołynia.
W końcu doszło do drugiej wizyty prezydenta Dudy w Kijowie 24 sierpnia 2016 r. Poroszenko zaprosił Dudę na prywatną kolację do swojego pałacu w Kozynie oraz – jako jedynego przywódcę z zagranicy – na defiladę z okazji dnia niepodległości Ukrainy. W trakcie spotkania na fortepianie przygrywała jego córka. Jak wynika z naszych informacji, atmosfera była wyśmienita. Drugiego dnia wizyty na trasie przejazdu Dudy usunięto wszystkie flagi i symbole w jakikolwiek sposób nawiązujące do czasów UPA. Nie było również grup rekonstrukcyjnych, które mogłyby zepsuć z trudem odbudowywany klimat. Asertywna taktyka PiS po początkowej fazie chaosu zaczęła przynosić rezultaty. Strona ukraińska zaczęła sobie uświadamiać, że nie można bez konsekwencji podejmować decyzji personalnych, które wyglądają jak próba grania na polską opozycję, a nie obóz władzy. Nie było również radykalnej odpowiedzi w kwestiach historycznych. Raczej ustępstwa.
Na tle ukraińskiego przerostu formy nad treścią znacznie bardziej treściwie wyglądał kierunek białoruski. Choć być może wynikało to z relatywnie niskiego poziomu startu. Relacje polsko-białoruskie były de facto zamrożone i utrzymywane na niskim szczeblu od grudnia 2010 r., gdy Alaksandr Łukaszenka spacyfikował powyborcze protesty opozycji, kończąc w ten sposób odwilż, w którą wiele politycznego kapitału zainwestował minister Radosław Sikorski. Dlatego PiS, szukając sposobu na spektakularny sukces na Wschodzie, zaczął się uważnie przypatrywać możliwości otwarcia na kierunku białoruskim.
Pierwotnie, tuż po objęciu stanowiska, minister Waszczykowski planował, że odwiedzi Mińsk w ramach dwuosobowego tournée po wschodnich stolicach, w ramach którego wespół z ministrami z Wielkiej Brytanii, Rumunii bądź państw skandynawskich miał pojechać także do Kijowa, Kiszyniowa i stolic państw nadbałtyckich. Ostatecznie na spotkanie z prezydentem Łukaszenką wybrał się sam (pozostałe pomysły także nie wypaliły). I choć eksperci i dyplomaci narzekali, że wizyta nie była dobrze przygotowana, to Białorusini byli zadowoleni, że w ogóle do niej doszło, a obie strony mogły się poznać i planować kolejne działania. Mińsk podszedł do zmiany władzy w Warszawie z zadowoleniem. W białoruskiej stolicy usłyszeliśmy od jednego z prorządowych konsultantów, że PiS i Łukaszenkę łączą poglądy na programy socjalne. A „akcenty nacjonalistyczne” – jak to ujął nasz rozmówca – można będzie wyciszyć.
Tak też się stało. Trudnych tematów, na czele ze statusem podwójnego, nieuznawanego wzajemnie zarządu Związku Polaków na Białorusi, starano się unikać. Zamiast tego rząd PiS postawił na otwarcie polityczne, rozmowy o współpracy gospodarczej, czego kulminacyjnym punktem była niedawna wizyta wicepremiera Mateusza Morawieckiego w Mińsku, oraz tematyka historyczna. Białorusini przekazywali sygnały, że jeśli odwilż będzie przebiegać dobrze, prace nad odnalezieniem tzw. białoruskiej listy katyńskiej, czyli spisu Polaków wymordowanych przez sowieckie NKWD na terenie Białorusi, mogą ruszyć do przodu. Dotychczas oficjalne stanowisko Mińska głosiło, że na Białorusi żadnej listy katyńskiej nie ma, bo wszystkie dokumenty zostały w Moskwie. Chociaż ukraiński odpowiednik tej listy znamy z archiwów w Kijowie (Ukraińcy przekazali ją jeszcze w 1994 r.).
Białoruś szuka nowego otwarcia w relacjach z Zachodem od 2012 r. Proces przyspieszył po agresji Rosji na Ukrainę, w której Łukaszenka mimo formalnego sojuszu z Moskwą zachował neutralność, a Mińsk dwukrotnie stał się miejscem rozmów o rozejmie. W geście dobrej woli przed wyborami prezydenckimi w 2015 r. uwolniono więźniów politycznych. Opozycja dalej jest represjonowana, ale na jej działaczy raczej nakłada się grzywny, a nie nęka zatrzymaniami, co wzbudza mniejsze oburzenie zachodnich mediów i dyplomatów. Symbolem otwarcia jest nieśmiała liberalizacja reżimu wizowego – polscy turyści mogą bez wiz wjechać do Puszczy Białowieskiej, a od kilku dni także do Grodna. Planuje się też znieść wizy dla wszystkich obywateli UE, którzy przekroczą granicę na mińskim lotnisku i nie zostaną w kraju na dłużej niż pięć dni.
Niemniej jednak przyjmowanie za dobrą monetę tradycyjnych białoruskich zapewnień o dobrej woli i np. chęci dopuszczenia polskich firm do prywatyzacji może być ryzykowną taktyką. Na tym samym poległ sześć lat temu Radosław Sikorski. Wówczas także mówiono o szykowanym pakiecie prywatyzacyjnym i otwarciu na Zachód. Skończyło się tak, że Łukaszenka, przekonany o zamiarze przeprowadzenia przez opozycję kolorowej rewolucji, spacyfikował jej protesty i w ciągu kilku grudniowych godzin w 2010 r. ponownie zamroził relacje z Zachodem, zwracając się w stronę Rosji. Także tym razem Moskwa naciska na Łukaszenkę, by nie przesadzał z otwieraniem się na Europę. Zbyt łatwowierne podejście może doprowadzić Waszczykowskiego do powtórki losów Sikorskiego.
O trzecim ze wschodnich sąsiadów Polski niewiele można napisać, ponieważ stosunki dwustronne z Moskwą zostały zamrożone po aneksji Krymu. Wina nie leży po stronie PiS, bo kluczami do poprawy relacji z szeroko rozumianym Zachodem dysponuje Rosja. We wrześniu minister obrony Antoni Macierewicz informował co prawda, że nowa komisja smoleńska może spotkać się z szefową MAK Tatjaną Anodiną, odpowiedzialną za rosyjski raport na temat katastrofy z 10 kwietnia. Kilka dni temu sprecyzował jednak, że spotkanie takie jest możliwe, o ile Moskwa zwróci Polsce wrak tupolewa. A tego Rosja nie zrobi, ponieważ wrak stał się dla niej jednym z narzędzi podgrzewania wewnętrznego sporu politycznego w Polsce. W pozostałych kwestiach rząd PiS kontynuuje linię poprzedników, popierając utrzymanie i rozszerzenie sankcji nałożonych na Rosję po 2014 r.
PiS i prezydenta Białorusi łączą poglądy na programy socjalne
Format normandzki po staremu
Elementem polityki wschodniej wychodzącym poza ramy relacji dwustronnych z państwami regionu była kwestia udziału Polski w rozmowach o przyszłości Ukrainy. Gdy obalony prezydent Wiktor Janukowycz negocjował warunki powstrzymania się od strzelania do Majdanu, w rozmowach uczestniczyli przedstawiciele Francji, Niemiec i Polski. Już wówczas jeden z doradców Janukowycza przekonywał nas, że Polska nie powinna liczyć, że zostanie w elicie na stałe. Jego przewidywania się sprawdziły.
Gdy na wschodzie Ukrainy wybuchały inspirowane przez Moskwę niepokoje, początkowo obowiązywał format genewski, bez Polski, ale z udziałem Amerykanów. Ostatecznie, w czerwcu 2014 r., wykrystalizował się format normandzki z udziałem prezydentów Francji, Rosji i Ukrainy oraz kanclerz Niemiec. Polaków w tym gronie nie chcieli Rosjanie, a także Niemcy, którzy obawiali się, że obecność Warszawy utrudni dojście z Moskwą do porozumienia. A ówczesny szef ukraińskiej dyplomacji Andrij Deszczycia stwierdził na antenie Polsat News 2, że na obecność Polski niechętnie patrzyli też Amerykanie.
Początkowo wydawało się, że możemy szukać sprzymierzeńca po stronie Kijowa. Doradcy prezydenta Petra Poroszenki, w tym obecny ambasador w USA Wałerij Czały, sugerowali, że w związku z niską efektywnością rozmów pokojowych można pomyśleć o poszerzeniu formatu. Także Białorusini jako gospodarz rozmów otwarcie głosili, że powinni brać w nich udział także Amerykanie i Polacy. Gdy jednak temat podchwyciła nowa polska władza, ukraińscy liderzy go ucięli. – Nie ma potrzeby tworzenia nowych formatów – oświadczył jednak Poroszenko po rozmowie z kanclerz Angelą Merkel.
– Nie będziemy ingerować w postanowienia mińskie, które są już podpisane. Jeśli chcemy mówić o pokoju na Ukrainie, a nie rozejmie czy zamrożeniu konfliktu, dyskusja musi się odbywać z udziałem znacznie większej liczby partnerów. Prezydent uważa, że porozumienia mińskie nie są procesem pokojowym, tylko stabilizacyjnym. Polska jest zainteresowana uczestnictwem w procesie pokojowym – argumentował w rozmowie z DGP prezydencki minister Krzysztof Szczerski.