Wielka wygrana Viktora Orbana z 2010 r. przyniosła ze sobą coś więcej niż tylko dominację jednej partii. Skala zwycięstwa jego partii, Fideszu, i zarazem skala porażki konkurencyjnych sił przemodelowała scenę i stworzyła warunki do parlamentarnej rewolucji. Już same liczby wiele mówią – w pierwszej kadencji Fidesz (razem z mniejszościowym koalicjantem) wziął ponad 260 z 399 miejsc w parlamencie i konstytucyjną większość, po całej kadencji – i odchudzeniu parlamentu o połowę przed wyborami – 131 miejsc ze 199.
Fidesz nie tylko osiągnął więc zdecydowaną przewagę, lecz też dzięki swojej większości cementował nierównowagę – zmieniając ordynację wyborczą, prawo medialne i samą konstytucję. Od historycznych dla Węgier wyborów w 2010 roku poparcie dla Fideszu rosło i spadało, nigdy jednak nie doszło do sytuacji, w której od partii Orbana odwróciłaby się zdecydowana większość wyborców, a także obywatelek i obywateli en masse. Kolejni ministrowie oskarżani są o korupcję, premier Viktor Orban pozwala na bogacenie się i tworzenie oligarchii wśród zaprzyjaźnionych ze sobą elit, rządowe media i członkowie gabinetu prowadzą jawną kampanię przeciwko społeczeństwu obywatelskiemu – władza Fideszu wydaje się jednak niezagrożona. Dlaczego? Bo opowieść o sukcesie reżimu Orbana to także opowieść o opozycji. Lub jej braku.
Powiedzieć, że opozycji na Węgrzech nie widać, nic nie robi lub zwyczajnie jej nie ma, byłoby pewną przesadą. Ale trapiące ją problemy da się wyliczyć nawet przy tylko orientacyjnej znajomości polityki nad Dunajem – rozdrobnienie, skłócenie, brak zakorzenienia w społeczeństwie, a czasem też dźwiganie niewygodnego bagażu z przeszłości. Opozycja przez długi czas zachowywała się reaktywnie – reagowała na pomysły i działanie rządu, ale niezmiennie odnosząc się tylko do niego, ostatecznie odgrywając role w spektaklu, którego reżyserem był sam premier. To ostatnie powinno brzmieć w Polsce znajomo: strategię tę z powodzeniem stosuje prezes PiS Jarosław Kaczyński, narzucając tematy, wnosząc pomysły prowokujące dyskusje i wpychając przeciwników na niekorzystne pozycje. Analogii między Węgrami i Polską dałoby się zresztą znaleźć więcej i są one ciekawe. Jak więc przedstawia się panorama węgierskiej opozycji, dlaczego dotychczas nie zagrażała ona rządom Orbana i gdzie szukać oporu?
Brutalne pożegnanie z lewicą
Zacząć można od źródeł popularności prawicy i spadku zaufania do dominującej wcześniej partii socjalistycznej. MSZP, węgierska postkomunistyczna lewica, nigdy nie pozbyła się swojej nazwy z poprzedniej dekady – ciągłość między aparatem władzy sprzed 1990 r. a lewicą po przełomie czyniła z niej naturalnego przeciwnika liberałów, chrześcijańskich demokratów i szerokiej prawicy. Orban wyrósł – nawet kiedy jeszcze nie był politykiem narodowo-populistycznym, tylko autentycznym zwolennikiem liberalizmu, świeżo upieczonym stypendystą fundacji Sorosa w Londynie – na bojowych tyradach przeciwko „czerwonym”. Trwałą obecność lewicy w parlamencie i jej popularność w latach 2000 gwarantowały jednak, poza zamożnością i strukturami partii, prozachodnie nastawienie, kurs na akcesję do struktur NATO i UE, a także relatywny sukces gospodarczej transformacji, na której wzbogaciły się budapeszteńskie elity.
„Trzecia droga” MSZP była jednak też fasadą dla rządu tak samo nieudolnego, obojętnego na los obywateli i skorumpowanego, jak inne w tych latach w naszej części Europy. Na początku kadencji młodego premiera Ferenca Gyurcsanyego, w 2006 r., media upubliczniły legendarne już nagranie jego słów z wewnętrznego posiedzenia partii. Warto zacytować obszerny fragment: „Kłamaliśmy rano, nocą i wieczorem (...) nic nie robiliśmy w ciągu czterech lat. Nic. Nie możecie mi podać ani jednego poważnego środka rządowego, z którego moglibyśmy być dumni, poza tym, że na końcu odzyskaliśmy władzę z gówna. Nic. Kiedy trzeba będzie rozliczyć się z krajem, powiedzą, co robiliśmy w ciągu czterech lat, co mówimy? (...) Nie ma wielu opcji. Nie ma, dlatego że spieprzyliśmy. Nie tylko trochę, ale bardzo”.
Wypowiedzi nie udało się sprzedać jako brutalnie szczerego rozliczenia z nieudolnymi działaczami MSZP – publika, przy aktywnym udziale polityków opozycji, uznała, że to potwierdzenie od dawna obecnych w społeczeństwie podejrzeń: władza kłamstwem i korupcją stoi. W Budapeszcie odbyły się wielkie protesty, które zbiegły się czasowo z obchodami niesłychanie ważnej na Węgrzech rocznicy – 50-lecia rewolucji 1956 r. Policja użyła siły, co musiało budzić jak najgorsze skojarzenia i prowadzić do prostej analogii: komuniści, socjaliści, czerwoni to jedna klika, przestępcza banda, która od pięćdziesięciu lat trzyma łapy na węgierskiej polityce.
To oczywiście stworzyło gotową narrację dla Fideszu, który na rozczarowaniu i niechęci do lewicy „wziął” później większość. Ale na tym się nie skończyło: w rok po wyborach, w 2011 r., dzięki konstytucyjnej większości Fideszu, parlament przegłosował poprawkę do konstytucji, uznającą Węgierską Partię Socjalistyczną za organizację przestępczą, odpowiadającą za zbrodnie na rodakach. Orban jednym ruchem podniósł społeczną emocję przeciwko partii – wtedy już opozycyjnej – do rangi prawa. Rozbita i upokorzona opozycja początkowo próbowała się inicjatywie sprzeciwić, ale ostatecznie opuściła budynek parlamentu, pozostawiając puste krzesła. Od tamtego czasu nie tylko rząd ma w ręku wszelkie narzędzia, żeby stawiać MSZP zarzuty, wnosić zawiadomienia do prokuratury związane z zaniedbaniami z poprzednich lat – może też po prostu nazwać ich zbrodniarzami. I ma na to papiery.
Ustawa była pokazem brutalnej dominacji nad przeciwnikami, bez wątpienia, ale i bez tego opozycji lewicowej nie wiodłoby się najlepiej. MSZP z nawiązką płaci za całkiem realne grzechy. Skutek? Socjaliści nigdy nie dali się całkowicie zepchnąć ze sceny – z 29 posłankami i posłami są dalej, mimo wszystko, najliczniejszym ugrupowaniem parlamentarnej opozycji – ale nigdy też nie wykazali się potencjałem zwiastującym ewentualny powrót do władzy w przyszłości.
Radykałowie tuż obok
Od początku dekady nie tylko skompromitowano i obśmiano postkomunistyczną lewicę, ale i umożliwiono wejście do polityki sił, które zagrażają jakiejkolwiek umiarkowanej opozycji walkę o głosy na prowincji. A debatę nad polityką spychają w najgłębszą otchłań narodowego populizmu i antyzachodniej histerii. Ponad 50 posłów wprowadził do parlamentu Jobbik, skrajnie prawicowy – uznawany przez wielu komentatorów za neofaszystowski – ruch przeciwny imigracji, kultywujący ideę tzw. wielkich Węgier, niecofający się przed przemocą. Zastraszona prowincja z jednej strony, a radykalna młodzież z drugiej głosuje na Jobbik, który nie ma oporów przed najradykalniejszą i zarazem banalnie prostą retoryką – ani jednego imigranta, odebrać prawa Romom, wyjść z UE. Jobbik postuluje coś na kształt autarkii gospodarczej opartej na narodowym kapitalizmie, razem z węgierskim antysojuszem regionalnym przeciwko Zachodowi – oferując biedniejszym i mieszkającym z dala od Budapesztu Węgrom niewiele, jeśli chodzi o możliwe do zrealizowania postulaty, wiele zaś chwytliwych haseł o narodowej dumie i dawnej chwale. Jedną z najgłośniejszych akcji Jobbiku z ostatnich lat było „wyłapywanie” uchodźców przy węgierskiej granicy przez „patrole” aktywistów i sympatyków partii – w tej niechlubnej przygodzie towarzyszyli im zresztą członkowie polskiego Ruchu Narodowego.
Jobbik przedstawia się jako alternatywa na poziomie lokalnym i głos wkurzenia zwykłych Węgrów – nawet jeśli w praktyce jest (jak podkreślał choćby Anton Szewcow, znany ekspert od rosyjskiej prawicy) bliższa grupie prokremlowskich chuliganów niż konwencjonalnej partii. Błazenada w Parlamencie Europejskim, gdzie posłowie Jobbiku występują w koszulkach z napisem „Krym od zawsze rosyjski”, i poparcie dla wyborów w „ludowych republikach” wschodniej Ukrainy, okupowanej przez „zielone ludziki” – to też repertuar propozycji tej partii. Jobbik skutecznie jednak zagospodarowuje głos części tych, którzy odrzucają węgierską politykę w ogóle – zarazem czasem służąc silniejszemu Fideszowi jako cichy koalicjant. Trzymając się tej pozycji już drugą kadencję, nie tworzy dla Orbana większego zagrożenia, ale jednocześnie trzyma całą prawicę przy ścianie, uniemożliwiając także wyłonienie się jakiejś konkurencyjnej siły.
Zdziesiątkowane centrum
Na lewo od Fideszu znajduje się kilka mniejszych partii od programach sytuujących się między liberalizmem, socjalną lewicą i Zielonymi. Najbardziej „alternatywną” propozycję dla Węgrów miało swego czasu ugrupowane o nazwie „Polityka może być inna” – nie tylko z powodu nazwy porównywana z polskim Razem. LMP, bo taki jest akronim węgierskiej nazwy partii, łączy zielone postulaty ze sprzeciwem wobec modelu gospodarczego Fideszu, który ich zdaniem wcale nie sprzyja uboższym mieszkankom i mieszkańcom kraju.
LMP jednak – jak i inne próby zbudowania opozycji wobec prosocjalnej i mającej pozory etatyzmu orientacji gospodarczej Fideszu – napotyka przeszkodę. Choć rację mają ci krytycy rządu, którzy podkreślają, że Fidesz rzeczywiście więcej mówi o poprawie losu zwykłych ludzi, niż robi – wysoki poziom ubóstwa dzieci czy nierówności społecznych i fatalna sytuacja mieszkaniowa ponad miliona ludzi pokazują to wprost – to zarazem nikt jeszcze skutecznie nie przekonał ludzi, że ma lepsze recepty. Problem ten łatwo zobrazować polską analogią – choć nie brakuje wyliczeń i poważnych argumentów na to, że PiS tak naprawdę najbardziej pomoże tym, którzy już sobie radzą, to populistycznego argumentu, mówiącego o „jedynej partii reprezentującej interesy Polaków”, nikomu nie udało się obalić. Percepcja działań partii i emocje, jakie budzi, są w wyborczym wyścigu istotniejsze niż zdystansowane analizy. To przypadek nowej, nieobciążonej postkomunistycznym bagażem, młodej lewicy w obu krajach – choć ich recepty przechodzą test logiki i spójności, niekoniecznie mają lotność narracji o „narodowym interesie” i „gospodarczej suwerenności”.
Z rozłamu w początkowo obiecującym LMP wyłoniło się jeszcze jedno ugrupowanie o nazwie Razem (Együtt) – w wyborach 2014 r. było częścią szerokiej koalicji liberalno-lewicowej zbierającej kilka partii nieprawicy oraz socjalistów. W jej ramach do wyborów stanął także były premier Gyurcsany z partią Koalicja Demokratyczna. Gyurcsany radzi sobie zaskakująco dobrze jak na rozmiar skandalu sprzed dziesięciu lat, ale do parlamentu wprowadził zaledwie kilku posłów. Jeszcze mniej, bo po jednej osobie, wprowadziły kolejne dwie partie tej koalicji – liberałowie i Dialog na rzecz Węgier. Mimo wyniku przekraczającego 25 proc. głosów ostatecznie wszystkie ugrupowania alternatywy – nie licząc socjalistów – łącznie mają nawet mniej posłów niż Jobbik i są aż dziesięciokrotnie słabsze niż prawica. Kłótnie o wyłonienie lidera i brak spójności po stronie rozdrobnionej opozycji na pewno przyczyniły się do tej sytuacji – nie można też przy tym powiedzieć, że nawet gdyby w porę podjęły mądre decyzje, byłoby im dużo łatwiej. Prawo wyborcze – zmienione przez Fidesz – premiuje duże ugrupowania, tak jak i okręgi jednomandatowe, w których partia Orbana zdobyła przytłaczającą przewagę. Wystarczy powiedzieć, że choć w okręgach jednomandatowych Fidesz zdobył dwukrotnie więcej głosów, to przełożyło się to na dziesięciokrotnie więcej mandatów.
Prawdziwa opozycja
Najliczniejszą opozycję wobec Orbana stanowią... obywatele i obywatelki Węgier. Mimo wysokich wyników wyborczych – jeszcze raz: ordynacja – po sześciu latach władzy Fideszu większość społeczeństwa ma dość albo partii rządzącej, albo polityki w ogóle. Niedawne referendum w sprawie kwot uchodźców było okazją do pokazania tego premierowi: rekordowo wiele osób zdecydowało się je zignorować lub oddać głosy nieważne (to sukces polityczny opozycji, która do tego namawiała) i ostatecznie głosowanie okazało się nieważne – obowiązkowy próg frekwencji nie został osiągnięty. Coraz więcej osób nie chce partycypować w polityce na warunkach Orbana.
Największą zdolność do wyrażania gniewu mają organizacje oddolne, spontaniczne ruchy i sektor pozarządowy. W ostatnich latach – poza referendum – bardzo szeroką mobilizację udało się przeprowadzić w dwóch sprawach, które mają bezpośredni związek z codziennym życiem w kraju. Raz obywatelki i obywatele wyszli na ulice przeciwko propozycjom podatku od internetu – rząd zapowiedział, że nałoży daniny na wysokie transfery danych, co mogłoby uderzyć zarówno w biznes, edukację, jak i zwyczajnych użytkowników i użytkowniczki korzystające z sieci dla rozrywki. Po protestach z pomysłu szybko się wycofano. Drugą okazję stworzyły reformy edukacji – nauczycielki, pracownicy oświaty i rodzice byli oburzeni centralizacją zarządzania szkolnictwem. Fidesz przekazał kontrolę rządowemu ciału, nie uwzględniając roli, jaką w kierowaniu szkołami pełnią samorządy i społeczności lokalne, przy okazji rozniecił debatę o standardach: o klasach integracyjnych z dziećmi romskimi, o żenująco niskich płacach, o polityce historycznej realizowanej za pomocą podręczników i przeciążaniu uczniów kolejnymi wymogami. Szczególnie na ten drugi protest rząd zareagował alergicznie – jego organizatorzy byli atakowani bez umiaru przez rządowe media, a Fidesz miesiącami zwlekał z odpowiedzią na jego postulaty.
W samym Budapeszcie protestują też ruchy miejskie, takie jak A Város Mindenkié, które blokują eksmisje najbiedniejszych na bruk i na poziomie dzielnic spierają się – nierzadko skutecznie – z burmistrzami Fideszu o bezduszną politykę mieszkaniową i socjalną, która nijak nie załagodziła problemu bezdomności, z jakim boryka się miasto.
Jest jednak jeden fundamentalny problem z obywatelskim oporem w kraju – który ma długie i chlubne tradycje. Radykalnie dystansuje się on od polityki partyjnej – w przeszłości polityków, którzy próbowali przemawiać na obywatelskich protestach, wygwizdywano i wypraszano. Przy wielkiej niechęci do starych partii jest to postawa zrozumiała, ale zarazem zrywa łańcuch, jaki powinien łączyć postulaty obywatelskie i jakąś formę ich politycznej ekspresji. Dotychczas, po żadnym z większych protestów, nie udało się utrzymać energii, jaka mogłaby pomóc partiom. W analizie dla portalu Open Democracy Balázs Böcskei i Dániel Mikecz pisali: „Typowy aktywista lub aktywistka jest przeciwna polityce partyjnej i wybiera członkostwo w quasi-elitarnej grupie [sprzeciwu]. Machinacje partyjne to coś, w czym lewicowo-liberalni działacze nie chcą brać udziału. Jednak to nie tylko kwestia smaku: takie wybory mają realny wpływ na politykę opozycji i podtrzymywanie reżimu Orbana. Ze swej natury liberalno-lewicowe sieci nie chcą dać się zamknąć w wyłącznie partyjnym modelu działania”. Analitycy przyznają, że choć utrudnia to polityczny sukces, to ostatecznie i tak „aktywiści mają bogatszy repertuar środków” i w bieżących realiach ich działania realnie przyczyniają się do większego pluralizmu sceny, również w wynikach wyborczych.
W praktyce i tak społeczny aktywizm był skuteczniejszy w przeciwstawianiu się co bardziej radykalnym pomysłom rządu niż rozproszona opozycja parlamentarna. To jednak od zakopania przepaści między nią a obywatelami będzie zależeć ewentualny sukces.
Lekcje dla Polski
Węgry przez ostatnie sześć lat dały przykład nie tylko bezprecedensowej w swojej szybkości konsolidacji władzy politycznej i ekonomicznej nad państwem, lecz i skutecznego rozbicia opozycji. Podobnie jak na Węgrzech, polska lewica postkomunistyczna jest skompromitowana, a nowa lewica nie zdołała jeszcze odebrać socjalnych atutów i zakorzenienia w społeczeństwie rządzącym i ich narracji. Podobnie jak na Węgrzech liberałowie i partie centrum zblokowane są w koalicji z byłymi politykami rządzącymi, ancien regime, który już raz społeczeństwo „wygłosowało”. Podobnie jak na Węgrzech liczne demonstracje nie napędzają rozdrobnionej opozycji w parlamencie. Ale wszystkie te analogie nie świadczą o tym, że sytuacja jest w obu krajach jednakowa.
Szczęśliwie dla opozycji, a nieszczęśliwie dla rządu – demonstracje mamy liczniejsze, więcej potencjalnie „zbuntowanych” miast i samorządów, wyniki sondaży bardziej zróżnicowane. Niezależnie jednak od odmiennych uwarunkowań opozycja w Polsce powinna przyjrzeć się swoim węgierskim kolegom i wziąć od nich lekcje na trudne lata. Brak opowieści i jasnego programu jest w ostatecznym rozrachunku najważniejszą przyczyną słabości opozycji – i tu, i tam. Wielu z trudem do dziś przychodzi zrozumienie prostej prawdy, że ludzie głosują za zmianą, a nie powrotem do tego, co było. Brak poglądów może zaś być co najwyżej atutem, jak już się wybory wygra – nigdy odwrotnie.