Pojęcia „prowincja” czy „prowincjonalny” są często używane w języku publicznym. Mówi się o prowincjonalnych teatrach, prowincjonalnych uniwersytetach, prowincjonalnych politykach i prowincjonalnych gwiazdach estrady. Z reguły rozumie się przez prowincjonalne wszystkie te instytucje, które są usytuowane poza stolicą, a przez prowincjuszy ludzi, którzy poza nią działają. W języku polskim (i nie tylko) prowincja kojarzy się źle. Dlatego też pojęcie „prowincjonalny” nie brzmi dobrze. Nawet bez przywoływania definicji słownikowych wiadomo, że oznacza ono coś, co jest poza centrum, gdzieś daleko, czego jakość jest dużo niższa niż rzeczy centralnej czy stołecznej, albowiem jest to z definicji coś ograniczone mentalnie, zacofane, oddalone od miejsca, gdzie powstają wzory myślenia i działania, nowe dominujące trendy, modne sposoby ubierania się i jedzenia, nowatorskie style życia i najlepsze pomysły biznesowe.
Wyliczankę owych zakładanych przewag centrum nad prowincją można by mnożyć. Nie o to jednak idzie, lecz o to, aby zrozumieć ów fenomen klasyfikacji centrum/prowincja oraz zastanowić się, na czym prowincjonalizm faktycznie polega, jeśli uznamy, że kategoria ta rozumiana tak jak powyżej w ogóle ma jakiś sens. Mam co do tego pewne wątpliwości, bo w moim przekonaniu prowincja jest wszędzie, tak jak w pewnym sensie wszędzie może być centrum. Zaraz wyjaśnię, o co chodzi.
Otóż prowincjonalizm to jest pewien stan umysłu, nie zaś fakt geograficzno-socjologiczny. Ów specyficzny stan umysłu polega na braku zainteresowania wszystkim tym, co wykracza poza pewną lokalność, i nieistotne, czy jest to lokalność małego miasteczka, czy wielkiej metropolii. W tym sensie jest się prowincjonalnym wtedy, gdy uznaje się arogancko, że świat kończy się na rogatkach mojego miasta bez względu na jego wielkość lub na granicy mojej wsi, województwa lub stanu, w którym mieszkam, a nawet kraju, którego jestem obywatelem. W tym sensie można być niezwykle prowincjonalnym, mieszkając w tak wielkiej metropolii jak Nowy Jork, stolicy kraju, jak Warszawa czy Paryż, a nawet w kraju uchodzącym za najpotężniejszy na świecie – jak USA. Jeśli nie obchodzi mnie, co się poza nimi dzieje, jestem prowincjuszem.
Z kolei można mieszkać w bardzo małej miejscowości i być obywatelem świata w sensie mentalnym. Jest tak wtedy, gdy prócz tego, co swoje czy bliskie, chce się znać to, co odległe i obce (nie mówiąc już o tym, że tworzy się tam czasami rzeczy wielkie, jak Kant w Królewcu, który najdalej w swoim życiu wyprawił się do Gołdapi). Ma się wtedy szanse na bycie znacznie bogatszym intelektualnie i kulturowo niż zapatrzony w koniec swojego nosa mieszkaniec jakiegoś miejsca, które uchodzi za centralne. Zna się bowiem dobrze to, co najbliższe, lokalne, z punktu widzenia centrum prowincjonalne, a oprócz tego zna się także to, co centralne (wszak wypada to znać, aby nie być prowincjuszem). W tym sensie np. mieszkaniec kraju prowincjonalnego, peryferyjnego względem wielkich centrów światowych , ma szanse na bycie znacznie ciekawszym człowiekiem w sensie kompetencji kulturowej niż mieszkaniec jakiegoś kraju centralnego, dominującego. Ten pierwszy może znać to, co najlepsze, w jego własnym kraju (jego kulturze), a jednocześnie to, co najlepsze w kulturze kraju centralnego, ten ostatni zaś z reguły zadowala się znajomością tego, co w jego oczach uchodzi za jedyne warte uwagi, czyli swojego własnego kraju i jego kultury. Stąd bierze się wrażenie prowincjonalności takich krajów jak Stany Zjednoczone, w których mało kto chce wiedzieć, co się dzieje poza nimi, czy takich miast jak Paryż, którego mieszkańcy nie są za bardzo zainteresowani tym, czym żyje prowincja (francuska i pozafrancuska).
Jednym z ubocznych skutków typowego dla prowincji braku zainteresowania tym, co poza danym miejscem, jest brak wiedzy o tym, co się tam dzieje, wynikający z przekonania, że nic się tam nie dzieje albo że nawet jak się coś dzieje, to niewarte jest uwagi. W przypadku wielu ludzi pracujących w różnych zawodach skutki tego braku zainteresowania tym, co pozacentralne, nie jest istotne. Co najwyżej zubaża to ich wyobraźnię, wiedzę i pozbawia ważnych i ciekawych doznań. W przypadku pewnych zawodów to grzech śmiertelny. Myślę tu przede wszystkim o politykach, dziennikarzach i naukowcach.
Wiele z ostatnich wydarzeń w naszym kraju, ze zmianą polityczną włącznie, wynika z tego, że brało się stołeczne życie za życie w ogóle, że nie chciało się wychylić nosa poza stolicę, że nie rozumiało prowincji
Ci pierwsi, nie znając tzw. prowincji, nie mają szans na zwycięstwo w wymiarze krajowym lub lokalnym, jeśli chcą uzyskać jakąś pozycję, startując z lokalnych list (to np. przypadek jednego z polityków, który chciał zostać ostatnio europosłem z Bydgoszczy, ale zupełnie jej nie znając, sądził, że jest ona rodzaju męskiego, i mówił „w tym Bydgoszczu”, skutecznie się ośmieszając i przekreślając swoje szanse na zwycięstwo). Ci drudzy nie są w stanie napisać niczego ciekawego o swoim kraju, jeśli sądzą, że kończy się on na centrum stolicy i na bufecie redakcji stołecznej gazety. Ci trzeci zaś biorą bardzo optymistyczne wyniki swoich badań na temat społeczeństwa, z których wychodzi, że nieomal wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni, utwierdzając się w swych przekonaniach co do ich trafności przez branie stołecznej normy szczęścia i powodzenia za normę ogólnokrajową.
Łatwo zauważyć, że piszę o tym wszystkim nie bez kozery. Uważam, że wiele z ostatnich wydarzeń w naszym kraju, ze zmianą polityczną, nieumiejętnością zrozumienia jej przyczyn przez elity oraz pewną generalną bezradnością wobec tego, co się dzieje, wynika z tego, że brało się stołeczne życie za życie w ogóle, że nie chciało się wychylić nosa poza stolicę, że nie rozumiało prowincji. Teraz to się mści. Tak zwana prowincja, która zresztą w sensie wyłuszczonym powyżej często wcale nie jest prowincją, bierze odwet. Powinno to dać do myślenia wszystkim tym, którzy sądzą, że znają Polskę, znając jedynie jej mały wycinek. Tym wszystkim, którzy sądzili, że skoro im i ich stołecznym znajomym jest dobrze, to wszystkim jest dobrze. Że skoro ich badania naukowe pokazują, że wszyscy są zadowoleni, to wszyscy faktycznie są zadowoleni, a nie mówią, że są zadowoleni, bo w dzisiejszym świecie wstyd być niezadowolonym, albowiem niezadowolenie kojarzy się z nieudacznictwem (skoro jak mówi dojmująca ideologia neoliberalna, wszystko jest w naszych rękach, to każdy brak sukcesu czy klęska świadczą o tym, że za mało się staraliśmy, a to wstyd).
Polityków, dziennikarzy i naukowców z centrum gubi zazwyczaj pycha i arogancja. Klasyczne wady prawdziwej prowincji. Być może wyleczą się z niej, przechodząc przez czyściec zmarginalizowania i sprowincjonalizowania. Ucząc się pokory, która każe nam co rano przesuwać się z centrum świata, miejsca zdawałoby się nam przynależnego (szczególnie w dobie narcystycznych osobowości i rozdętych ego), na miejsce z boku. Pocieszeniem jest, że gdy już się tam znajdziemy, mamy szansę widzieć więcej. I przestać się dziwić.