Wbrew obietnicom Antoni Macierewicz nie zrobił rewolucji w MON. Radykalna zmiana dotyczy niewielkiej części resortu. Reszta to gesty i celebra.
Zaczęło się niczym w filmie Hitchcocka, od trzęsienia ziemi. Natychmiastowe, tuż po przejęciu władzy, odwołanie szefów służb specjalnych i komendanta Akademii Obrony Narodowej generała Bogusława Packa. Później napięcie rosło: nocny najazd na tworzone centrum ekspercko-szkoleniowe NATO ds. kontrwywiadu. Głośna deklaracja na posiedzeniu sejmowej komisji obrony, w której minister Antoni Macierewicz stwierdził, że kontrakt na Wisłę, czyli tarczę antyrakietową, „nie istnieje”. Później były wstrząsające opowieści o tym, jak to minister czyści tych, którzy „nosili brązowe buty”, czyli załapali się na służbę w Ludowym Wojsku Polskim. Miano ich niemal łapać na korytarzach resortu przy Niepodległości.
Po tak radykalnym początku można się było spodziewać nalotów dywanowych. I rozkazów w stylu „jeńców nie bierzemy”. Jednak pomijając niezbyt udaną warstwę retoryczną (np. zupełnie wyrwana z kontekstu w mediach wypowiedź wiceministra Tomasza Szatkowskiego o broni atomowej) i kwestię Smoleńska, która z wojskiem jako takim nie ma wiele wspólnego, nowi włodarze resortu obrony nie mają na swoim koncie zbyt wielu dokonań.
Minister ma prawo zwalniać. Także generałów i pułkowników
W samym wojsku zauważalną zmianą jest umożliwienie szeregowym żołnierzom służby dłuższej niż 12 lat. Taka regulacja miała dwa źródła: z jednej strony trudno wyobrazić sobie facetów po czterdziestce, którzy taplają się w błocie i biegają pełni werwy po poligonach. Natury się nie oszuka. Nawet w armii. Z drugiej strony po 15 latach żołnierze zawodowi nabywają pierwsze, cząstkowe i zazwyczaj bardzo niskie uprawnienia emerytalne. Jeśli szeregowi mogliby służyć dłużej, to budżet Ministerstwa Obrony (to z jego puli są wypłacane pieniądze wojskowym emerytom) z biegiem lat odczuwałby taki stan coraz mocniej.
Zdaniem obecnie rządzących nie można sobie jednak pozwolić na marnowanie potencjału doświadczonych szeregowych, którzy w armii są w cenie. I jest to jak najbardziej zrozumiałe. Mówi generał, który przez ostanie lata pełnił ważne funkcje. Obecnie jest na emeryturze i woli pozostać w cieniu.
– System był z założenia dobry. Ci najlepsi mieli 12 lat na to, by awansować na podoficerów. By zostać w armii, musieli podwyższać kompetencje. Złe było nasycenie systemu układami: to one decydowały, kto zostawał – przekonuje generał. Teraz tacy żołnierze mogą w armii zostać nawet jako szeregowi. Motywacja części z nich do podwyższenia kompetencji na pewno spadnie. – To przedłożenie interesu szeregowych nad interes całości sił zbrojnych i ruch nieco populistyczny – ocenia Tomasz Siemoniak, były wicepremier i minister obrony narodowej.
Inną odczuwalną zmianą w wojsku jest (będzie) możliwość wyznaczania przez ministra obrony, w szczególnych przypadkach, mundurowych na stanowiska służbowe wyżej o dwa i więcej stopni wojskowych. Co ważne, bez awansowania ich na ten stopień. Można więc sobie wyobrazić sytuację, że w ekstremalnym przypadku np. major będzie na stanowisku generalskim.
To pozwala ministrowi na ręczne sterowanie awansami i karierami wojskowych w znacznie większym stopniu niż dotychczas (bo także wcześniej ministrowie na kariery żołnierzy mogli wpływać).
– Ta regulacja połączona z lustracją w armii może doprowadzić do luki pokoleniowej, która poważnie ograniczy zdolności bojowe polskiego wojska – stwierdza generał Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych i wiceminister obrony. – W dowództwie operacyjnym zostało niewielu z tych, którzy nosili „brązowe buty”, ostatnio dymisje złożyło kilkadziesiąt osób. A to wcale nie musi oznaczać dobrej zmiany, bo byli to ludzie bardzo doświadczeni – dodaje.
Lustracja, o której wspomina Skrzypczak, ma dwa oblicza. Po pierwsze, żołnierze mający za sobą jakiekolwiek szkolenie na radzieckich czy rosyjskich uczelniach są niejako automatycznie usuwani. Po drugie, po izbach pamięci w jednostkach jeżdżą komisje złożone m.in. z pracowników Instytutu Pamięci Narodowej. Podobna fala polityczno-historyczna była za poprzednich rządów PiS w latach 2005–2007. Wtedy usuwano zdjęcia bohaterów PRL, m.in. takich postaci jak np. marszałek Michał Rola-Żymierski czy generał Karol Świerczewski. Teraz ponoć w jednej z izb pamięci usunięto zdjęcie generała Pawła Lamli, którego sąd uznał w czerwcu za kłamcę lustracyjnego, a który w wojsku zdobył szacunek, dowodząc IV zmianą sił polskich w Iraku.
Zmiana wajchy ideologicznej w armii przejawiała się też tym, że w tym roku święto żołnierzy wyklętych było celebrowane z pompą jak nigdy dotąd (obchodzono je także wcześniej). I w sumie trudno się temu dziwić czy mieć o to pretensje – morale w wojsku to rzecz istotna, a tradycje wojskowe je podbudowują.
Jeśli chodzi o zmiany kadrowe, na początku marca media donosiły o tym, że „generałowie opuszczają Macierewicza” (miało być ich pięciu). Czytając takie doniesienia, warto jednak pamiętać, że w polskiej armii generałowie bardzo rzadko odchodzą „sami z siebie”. A przypadki, kiedy to robią w wyniku niezgody na działania przełożonych, można policzyć na palcach jednej ręki. Odchodzą, gdy kończą 60 lat (tak przewiduje ustawa) bądź gdy upływa ich kadencja na danym stanowisku.
Piątka, o której donosiły media, wiedziała, że nowe kierownictwo nie wiąże z nimi przyszłości, i postanowiła wykonać uderzenie wyprzedzające. W sumie jednak nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Mówienie o jakimkolwiek „buncie generałów” jest nieuprawnione.
– Nie podoba mi się styl podejmowania decyzji kadrowych. Nie odmawiam ministrowi prawa do przejrzenia zasobów kadrowych. Absolutnie uważam, że może nie ufać niektórym ludziom. Ale takich wymian nie trzeba robić nocą, a wysyłanie doświadczonych oficerów sztabowych do Żagania jest marnowaniem ich potencjału i niepotrzebną zemstą – ocenia Marek Świerczyński, analityk ds. bezpieczeństwa z Polityki Insight.
A co z nominacjami Macierewicza? Jak wynika z naszej sondy, nie budzą kontrowersji. Przez wielu wręcz są chwalone. Większość wojskowych od polityki chce się zdecydowanie trzymać z daleka, interesuje ich głównie to, czy przełożony będzie kompetentny i w miarę „ludzki”. Dobrego wrażenia nie robi po prostu upokarzanie odchodzących.
Warto też przypomnieć, że jeszcze przed wyborami w wywiadzie dla DGP Macierewicz mówił o tym, że zmiany będą znacznie głębsze. Obiecywał, że dojdzie do korekty zmian w systemie dowodzenia. Minęło prawie pięć miesięcy. Temat co jakiś czas powraca w sferze deklaracji, ale na razie konkretnych ruchów nie wykonano. Podobnie jak stosunkowo cicho jest np. w sprawie przeniesienia części jednostek na wschód, o czym politycy PiS również mówili przed wyborami.
Nowy stary MON
Drugim bardzo ważnym polem, na którym miało się wiele zmienić, był zakup sprzętu wojskowego i szeroko rozumiana promocja polskiej zbrojeniówki. W wywiadzie dla nas obecny minister jasno stwierdził, że „na zakup caracali na pewno się nie zgodzimy”. Chodzi o francuskie śmigłowce, które wybrał jeszcze poprzedni rząd PO-PSL. Obecnie rządzący przejęli to postępowanie na etapie, gdy Ministerstwo Gospodarki (obecnie Ministerstwo Rozwoju) negocjowało offset. To było prawie pięć miesięcy temu. Dziś jesteśmy na etapie... negocjowania offsetu. To, co w kampanii wyborczej wydawało się oczywiste i łatwe (caracalom mówimy „nie”), po dojściu do władzy nagle przestało być tak proste. Na razie mowa jest o przyspieszaniu programu zakupu śmigłowców uderzeniowych i łączeniu tego z kupnem wielozadaniowych. Ale to wciąż tylko słowa. Konsekwencje są dwie – zakup będzie przeprowadzany jeszcze bardziej chaotycznie (tzw. potrzeba operacyjna będzie jeszcze pilniejsza), a MON będzie miał olbrzymie trudności z realizacją zaplanowanych na ten rok wydatków budżetowych.
Innym, nawet ważniejszym zakupem, w którym zrobiono kilka kroków wstecz, jest obrona polskiego nieba. Czyli programy Wisła i Narew. Na ich realizację do końca 2022 r. przeznaczono ponad 25 mld zł. To kwota nawet większa niż szacunkowy koszt programu 500+ w 2016 r. Warto podkreślić, że podczas sejmowej komisji, w trakcie której minister Macierewicz stwierdził, że „kontrakt na Wisłę” nie istnieje, jak najbardziej mówił prawdę i opisywał stan faktyczny. Negocjacje poprzedniej ekipy z koncernem Raytheon, który produkuje patrioty, przebiegały z polskiego punktu widzenia wyjątkowo niekorzystnie. Cena oferowana przez Amerykanów była, czy raczej jest, astronomiczna (nieoficjalne doniesienia mówią o ponad 40 mld zł za osiem baterii). Odległy jest też czas dostawy docelowej wersji systemu. Temu, że obecne kierownictwo MON wróciło także do negocjacji z konkurencją Raytheona, można tylko przyklasnąć – to na pewno poprawia naszą pozycję i zdolność do zdobycia tego, co chcemy. – Martwi to, że tak naprawdę wciąż nic nie wiemy. Czy chcemy zacząć od Narwi, czyli obrony krótkiego zasięgu, czy Wisły, tarczy średniego zasięgu? Brakuje jasnej koncepcji, a czas najwyższy, byśmy ją mieli – stwierdza Mariusz Cielma, ekspert z portalu DziennikZbrojny.pl.
Obecne kierownictwo pod koniec ubiegłego roku podpisało kontrakty na modernizację czołgów Leopard (2,4 mld zł) oraz na zakup systemów przeciwlotniczych Poprad (1 mld zł). Były to decyzje przygotowane w dużej mierze przez poprzedników, ale to nowa ekipa je sfinalizowała. Nie ma za to decyzji w sprawie bezzałogowych statków powietrznych, programów dla marynarki wojennej (m.in. okrętów podwodnych) czy chociażby bardzo istotnego dla polskiej armii systemu zarządzania polem walki (o nim także minister Macierewicz mówił, że jest kluczowy). Trochę nie wiadomo, co będzie w kwestii wozów bojowych, trwają negocjacje w sprawie haubicy Rak.
– Jedynym plusem tej ekipy jest to, że wciąż żywimy nadzieję. W końcu jakieś decyzje muszą zostać podjęte. Z naszej perspektywy w MON nie widać istotnych zmian. Poprzednia ekipa nie chciała podejmować decyzji, a ta jeszcze nie potrafi – mówi osoba od lat pracująca w polskiej zbrojeniówce. – Trudno określić, jak podejmowane są decyzje. Wciąż mamy nadzieję, że nowi ministrowie przełamią opór aparatu urzędniczego, ale na razie tego nie widać. Oni nikomu nie ufają. Są tak zamknięci, że nie przyjmują rad, nawet jeśli pochodzą od osób im życzliwych – ocenia nasz rozmówca.
Grono najbliższych współpracowników ministra jest rzeczywiście bardzo wąskie. Antoni Macierewicz działa albo ze swoimi wychowankami (wiceministrowie Bartosz Kownacki odpowiedzialny za zakupy, Tomasz Szatkowski przygotowujący szczyt NATO czy szef gabinetu politycznego i zarazem rzecznik resortu, 25-latek Bartłomiej Misiewicz), albo z zaufanymi druhami ze starych lat, których obsadził np. w Polskiej Grupie Zbrojeniowej (prezes Arkadiusz Siwko, wiceprezes Maciej Lew-Mirski czy doradca ministra Krzysztof Łączyński).
W zbrojeniówce rządzą zamki z atramentu
Mimo ciągłej gadki o radykalnych zmianach w polskiej zbrojeniówce pozostaje ona mitem. Zmieniła się oczywiście wierchuszka Polskiej Grupy Zbrojeniowej i olbrzymia część pracowników jej warszawskiej centrali. Z tym że PGZ to twór, który ma wszystkie spółki trzymać w garści. Ale w samych spółkach niewiele się zmienia. Prezesi wciąż są ci sami. Co prawda w radach nadzorczych dochodzi do pewnych zmian, ale to można traktować w kategorii zwykłych partyjnych łupów i synekur. Tak jak w PGZ – tu zmiana po prostu polega na tym, że teraz zarabiają tam nie ludzie związani z PO, ale osoby blisko PiS. Co ciekawe, analogie są czasem wręcz komiczne. Jednym z ostatnich działań poprzedniego prezesa PGZ Wojciecha Dąbrowskiego było ogłoszenie we wrześniu nowej strategii firmy. Teraz prezes Siwko, o którym mówi się, że wkrótce może przejść do jeszcze większej państwowej spółki, w kwietniu chce prezentować... nową strategię, czyli zamek z atramentu.
Dobrą ilustracją działania nowego resortu jest zakup producenta autobusów i m.in. specjalistycznych kontenerów zbrojeniowych, będącego w upadłości Autosanu. Na transakcję zrzuciły się spółki z PGZ Pit Radwar i Huta Stalowa Wola. Wydano kilkanaście milionów złotych, ludzie w Sanoku wciąż mają pracę, ale firmie dalej brakuje zamówień i jak na razie nikt nie przedstawił jasnej wizji, co ma się tam dziać. Mówi się o zakupie licencji na pojazdy czterokołowe, ale za poprzedniej władzy również mówiono bardzo wiele. Można mieć poważne obawy, że jest to po prostu utrzymywanie pracowników jednej państwowej spółki przez inne państwowe spółki. A na końcu i tak zapłaci za to podatnik.
By zakończyć wątek zbrojeniowo-zakupowy, można stwierdzić, że kluczowe programy zbrojeniowe stanęły w miejscu, zapewne część z nich zostanie zupełnie przeformatowana bądź zarzucona. Problem w tym, że na razie ta ekipa uczy się i przygląda, a decyzji jeszcze nie ma. A czas płynie i sprzęt polskiego wojska nie staje się nowszy i bardziej nowoczesny.
Odpowiednie dać rzeczy słowo
Poza stricte wojskowym i zakupowym są jeszcze inne pola, na których zauważalną aktywność przejawia nowe kierownictwo resortu obrony. Na pewno duża część energii Antoniego Macierewicza jest zaangażowana w sprawę Smoleńska. Podczas spotkań z przedstawicielami innych państw minister rozmawia z nimi na ten temat. Jednak znów warto to podkreślić – wbrew doniesieniom niektórych mediów – nie jest to wątek pracy w MON dominujący. Problemem ministra jest natomiast nieumiejętność poskromienia politycznego temperamentu.
– Język, jakiego używa minister Macierewicz do opisu polskiej armii, jest niedopuszczalny na takim stanowisku. Publiczne podważanie zdolności naszego wojska, jego stanu uzbrojenia przez ministra obrony nie wygląda dobrze. Z kolei jeśli mówi się o gigantycznej ośmiornicy korupcyjnej w wojsku i MON (takie słowa wypowiedział Antoni Macierewicz – przyp. red.), to normalni ludzie oczekują, że zaraz będziemy mieli setkę aresztowanych wychodzących w kajdankach ze swoich luksusowych mieszkań. Nic takiego nie miało miejsca. Wiemy, że minister Macierewicz jest emocjonalny. Ale ludzie, którzy go nie znają, mogą się zdziwić. Rozmawiam z dyplomatami w Polsce, oni też nie biorą tego na serio, ale warto sobie zadać pytanie, czy nam uwierzą, jeśli minister będzie mówił o prawdziwych zagrożeniach – komentuje Marek Świerczyński. – Za duży plus obecnej ekipy uważam aktywność ministrów na forum międzynarodowym, również w regionie. To było bardzo potrzebne, dobrze, że oni w to weszli. A w NATO jest to zauważane i oceniane bardzo pozytywnie – tłumaczy analityk.
– W obecnym MON jest znacznie więcej kontynuacji działań poprzedników, niż to wynika z retoryki spalonej ziemi i katastrofy w armii, której używa minister Macierewicz. I to cieszy – ocenia z kolei Tomasz Siemoniak.
Bardzo ważną inicjatywą nowego kierownictwa MON jest kwestia obrony terytorialnej, której poprzednicy poważnie nie traktowali. Do jej realizacji został powołany, w randze pełnomocnika ministra, podpułkownik Grzegorz Kwaśniak. W uproszczeniu chodzi o stworzenia ochotniczych formacji, które będą dopełnieniem wojsk operacyjnych – na początku w sile ok. 35 tys. żołnierzy podzielonych na 17 brygad (dwie w województwie mazowieckim, po jednej w każdym innym). Dla porównania: żołnierzy zawodowych mamy obecnie 95 tys. Koncepcja miała być pierwotnie zatwierdzona przez ministra obrony do końca marca.
– Mam nadzieję, że to się wydarzy do połowy kwietnia – poinformował nas ppłk Kwaśniak. I o ile trudno mieć zastrzeżenia do samej idei budowy takiej formacji (można się kłócić o szczegóły, ale jest ona popularna u naszych sojuszników w NATO, a przykłady z historii pokazują, że może mieć olbrzymią siłę), o tyle wątpliwości budzi sposób przygotowania tej zmiany. Tak więc choć poprzednicy z PO dopuścili do sytuacji karygodnej i po prostu na lata odpuścili szkolenie rezerw, to ekipa ministra Macierewicza działa w tej materii bez należytego rozpoznania.
Wiadomo już, że koncepcję przyjmiemy, ale nikt nie zna dokładnych efektów budżetowych. A nie chodzi tu o pojedyncze miliony złotych. Sformowanie takich oddziałów, wyszkolenie dziesiątek tysięcy ludzi i sprzęt dla nich to koszty setek milionów, a w perspektywie kilku lat nawet miliardów złotych. Będzie to kwestia, która może pochłaniać kilka procent budżetu MON rocznie. Tymczasem mimo mocnych deklaracji wyborczych o zwiększeniu budżetu na obronność na razie w tym temacie również panuje cisza. Najpewniej OT będzie finansowana kosztem innych działań. Wydaje się jednak, że w resorcie obrony nikt się jeszcze nad tą kwestią nie pochylił. I tak jak za czasów ministra Siemoniaka pojawiło się mityczne 130 mld zł na modernizację polskiej armii do 2022 r. (jest to kwota zupełnie nierealna z tej prostej przyczyny, że przy obecnych nakładach na obronność i założeniu, że MON przeznacza na wydatki majątkowe 25–30 proc. budżetu, będzie to ok. 90 mld zł), to teraz również tworzymy programy, które nie mają mocnego oparcia w finansach. – Budowanie OT jest jak wstępowanie Polski do NATO, wyznacza kierunek rozwoju armii na lata – uważa Mariusz Cielma.
Od czasu przejęcia resortu przez ministra Antoniego Macierewicza minęło już prawie pięć miesięcy. Najważniejsze decyzje zapadają zazwyczaj w ciągu pierwszych stu dni. Zasadą jest, że każdy nowy minister na wprowadzenie zmian ma rok. Później przeszkadzają sondaże, zbliżające się wybory itd. Na razie udaje się jedynie tworzyć medialne burze, o których pamięć umiera po kilku dniach.
Od czasu przejęcia resortu minęło już prawie pięć miesięcy. Najważniejsze decyzje zapadają zazwyczaj w ciągu pierwszych stu dni. Zasadą jest, że każdy nowy minister na wprowadzenie zmian ma rok. Później przeszkadzają sondaże, zbliżające się wybory itd. Na razie udaje się jedynie tworzyć medialne burze, o których pamięć umiera po kilku dniach