Alarmujące doniesienia o fatalnej jakości naszej żywności co chwila przetaczają się przez media. Ile jest w nich prawdy? Niewiele. To element czesko-słowackiej wojny spożywczej z Polską. O wielkie pieniądze.

"Nie kupujcie niczego, co polskie! W polskim mięsie znaleziono padlinę, w ich słodyczach jest trutka na szczury, a w kurczakach antybiotyki!" – nadaje groźny głos z kołchoźników rozstawionych wzdłuż przygranicznych słowackich miejscowości. W czasach głębokiej komuny podobny charczący głos z megafonów przypominał o sojuszu z bratnim narodem radzieckim.

Bracia Jakub i Wojciech Machajowie prowadzą kilkanaście sklepów z żywnością po słowackiej stronie. "Szajs, trucizna!" – syczą miejscowi klienci, kiedy do nich wchodzą. Mimo to kupują. Bo nasze tańsze i smaczniejsze. Skąd więc ta nienawiść do polskiego jedzenia? Słowackie i czeskie media od roku bombardują doniesieniami o wpadkach naszych producentów. Zaczęło się od soli drogowej, która była dodawana do wędlin, ryb czy pieczywa. Nie było wtedy ważniejszego tematu. "Zakazać importu polskiej żywności! Nie kupujcie niczego, co polskie!" – grzmiały nagłówki w gazetach. A to był dopiero początek. Tylko w styczniu tego roku w głównych czeskich mediach pojawiło się 41 materiałów krytykujących naszą żywność.

Polscy producenci żywności spod słowackiej granicy telefony z pogróżkami odbierają jeszcze w trakcie naszego spotkania. "Jeżeli wasze nazwisko znów się pojawi w prasie, nie wyjdzie wam to na dobre" – mówił głos w słuchawce. Żaden z naszych rozmówców nie chciał sobie zrobić zdjęcia.

"Numery telefonów są na samochodach dostawczych, łatwo do nas zadzwonić, obrazić, zagrozić pobiciem czy innymi konsekwencjami" – mówi polski przedsiębiorca. Podobnie są zastraszani bracia Machajowie. Do dziś pamiętają telefon, który ich obudził pewnej wiosennej nocy: płonie sklep w Nižnej za Trsteną. Ktoś go oblał benzyną i podpalił. Ogień zauważył mieszkaniec pobliskiego bloku, wezwał straż pożarną. Jednak ani z towaru, ani z budynku nic nie zostało.