Gdyby Adamowi Mickiewiczowi przyszło dziś ponownie podjąć się opisu walorów przyrodniczych Krymu, mógłby wykorzystać refleksje zawarte w napisanych niemal 200 lat temu „Sonetach krymskich”. Panujące od kilku lat trudne warunki hydrologiczne i klimatyczne sprawiają, że „suche przestwory oceanu” znów stały się dominującym elementem krajobrazu.
Sytuacja na anektowanym przez Rosję sześć lat temu Krymie nie ma jednak wiele wspólnego z dziewiętnastowiecznym romantyzmem. Bardziej mogłaby posłużyć za kanwę powieści katastroficznej z wątkami thrillera politycznego.

Często słońce, rzadziej deszcz

Msze w intencji deszczu odprawiane w cerkwiach na wezwanie metropolity symferopolskiego Łazarza dały skutek, ale nie taki, jakiego oczekiwano. Pierwsze opady pojawiły się dopiero w maju, a czerwcowe burze, choć gwałtowne, miały charakter lokalny i krótkotrwały. Hydrolodzy już na początku roku nie pozostawiali złudzeń: po suchej jesieni i ciepłej zimie kryzys w dostępie do wody jest nieunikniony. Skąpe pokłady śniegu w górach na południu półwyspu, które topniejąc corocznie na początku wiosny, napełniają koryta rzek, tym razem nie wystarczyły. Premier anektowanego Krymu chyba od początku nie wierzył w boską interwencję. W lutym Siergiej Aksionow polecił ograniczyć wydawanie wody w Symferopolu do czterech godzin dziennie i wezwał mieszkańców do oszczędnego korzystania z niej.
– To najbardziej suchy rok od czasu prowadzenia obserwacji, czyli od 150 lat – przyznał w czerwcu. Według danych z początku lipca zapasy wody na Krymie były szacowane na 83,3 mln m sześc., o niemal 100 mln m sześc. mniej niż w tym samym okresie w zeszłym roku. Przerwy w dostawach wody regularnie ogłaszane są w Ałuszcie, Eupatorii, Kerczu i Teodozji. Na początku lipca władze przyznały, że wody w Symferopolu wystarczy na 110 dni. Te prognozy mogą okazać się i tak zbyt optymistyczne. Krymska służba meteorologiczna donosi, że tego lata spodziewana jest anomalnie upalna pogoda.

Krym nasz, woda ich

Dla mieszkańców Krymu trudności z dostępem do wody nie są niczym nowym. Podobnie suche lata zdarzały się i wcześniej: przed aneksją, jak również w czasach ZSRR. Z jedną zasadniczą różnicą. Przed 2014 r. działał Kanał Północnokrymski, który pozwalał nie martwić się o zapasy wody. Oddana do użytku w latach 70., długa na 402 km arteria wodna, biorąca początek w sztucznym Zbiorniku Kachowskim na Dnieprze, wciskająca się na Krym przez wąski Przesmyk Perekopski i biegnąca aż do Kerczu, pozwalała na dostarczanie 1,5 mld m sześc. wody rocznie, czyli 85 proc. zasobów wykorzystywanych na Krymie.
Woda z kanału umożliwiała uzupełnianie niedoborów z naturalnych źródeł i dostarczanie jej tam, gdzie była potrzebna. Trudno powiedzieć, czy to na skutek euforii po aneksji Krymu i wiary w mocarstwowe możliwości, czy też zwykłej bezmyślności, Kreml nie zwrócił wystarczającej uwagi na bezpieczeństwo dostępu do wody na półwyspie po jego przejęciu przez „zielone ludziki”. W swej arogancji nowe władze odmówiły spłaty długów swoich legalnych poprzedników za dostawy wody w 2013 r. i nie kwapiły się do negocjacji nowych zasad. „Może i Krym jest chwilowo wasz, ale Dniepr pozostaje nasz” – skonstatowano więc w Kijowie i w maju 2014 r. kanał zamknięto.
Na skutki tej decyzji nie trzeba było czekać. Wysuszanie środkowej i północnej części półwyspu postępowało błyskawicznie, zamieniając je na powrót w step. Zdjęcia satelitarne wykonane przy użyciu wskaźnika wegetacji NDVI wykazały, że w latach 2016–2018 ilość biomasy roślinnej na Krymie zmniejszyła się o 23 proc. Potwierdzają to dane zebrane z dołu. Deficyt wody przesyłanej z Ukrainy, wykorzystywanej w 70 proc. na zraszanie pól, stał się wyrokiem dla rolnictwa. O ile w 2013 r. dnieprzańska woda pozwalała na nawadnianie 140 tys. ha pól uprawnych, o tyle dwa lata później system irygacji objął jedynie 11 tys. ha. Lokalni rolnicy musieli albo się wyprowadzić, albo rezygnować z wodochłonnych kultur roślin, jak ryż czy soja.

Dniepr jednak nasz?

Przedstawiane przez rosyjskich polityków pomysły nawodnienia półwyspu mogły uderzyć do głowy: od budowy stacji odsalania wody morskiej, doprowadzenia wodociągów z Kubania, przesyłu wody po dnie morza z Donu aż do wywoływania opadów za pomocą rozpylania jodu srebra w atmosferze. Wszystkie kończyły się na etapie projektowym, bo były zbyt trudne technologicznie i wymagałyby zbyt dużych nakładów finansowych. W konsekwencji wybrano najprostsze i najtańsze rozwiązania: wiercenie studni i uzupełnianie zbiorników wodami głębinowymi. Działania te mają charakter tymczasowy, w dłuższej perspektywie negatywnie wpływają na środowisko poprzez obniżanie poziomu wód gruntowych, a w konsekwencji doprowadzają do zasalania gleby.
Sytuacja wywołuje skrajne emocje wśród decydentów, którzy a to demonstracyjnie deklarują zupełny brak zainteresowania wodą z Ukrainy, a to grożą użyciem siły w celu jej pozyskania. – Ukraińska woda jest nam niepotrzebna – wielokrotnie deklarował Aksionow, a przewodniczący krymskiego parlamentu Władimir Konstantinow przekonywał, że nawet gdyby Kijów otworzył śluzy, Krym z niej nie skorzysta ze względu na ryzyko jej celowego zanieczyszczenia, a także „z powodów moralnych”. Z kolei była prokurator Krymu, a obecnie deputowana do rosyjskiej Dumy Natalja Pokłonska przekonywała, że Ukraina nie ma prawa blokować kanału, gdyż źródła Dniepru znajdują się na terenie obwodu smoleńskiego. Ten argument wybrzmiewał już wcześniej w pogróżkach Władimira Żyrinowskiego, który straszył, że w odpowiedzi na zamknięcie kanału Rosja powinna zmienić bieg Dniepru i przekierować go do Donu, aby rzeka omijała Ukrainę.
Nieco mniej groteskowo, ale równie stanowczo Rosja podnosi temat blokady wodnej na forum międzynarodowym, oskarżając Ukrainę o wywoływanie katastrofy humanitarnej na Krymie. Pod koniec 2019 r. Rosja starała się włączyć tę kwestię do toczących się negocjacji w sprawie zakończenia wojny na wschodzie Ukrainy. Według nieoficjalnych doniesień próbowała przekonać Ukraińców, że otwarcie kanału będzie sprzyjać bardziej koncyliacyjnej postawie Moskwy wobec uregulowania konfliktu na Donbasie. Jednak publiczne podjęcie tego problemu przez przedstawicieli ukraińskich władz spotkało się z protestami społeczeństwa. Prezydent Wołodymyr Zełenski musiał zadeklarować, że przesył wody na Krym będzie możliwy dopiero po jego dezokupacji.

Eskalacja napięcia

Czy niepowodzenia mogą skłonić Kreml do prób militarnego uzyskania dostępu do kanału? To pytanie zelektryzowało międzynarodową opinię publiczną, gdy o takiej możliwości wypowiedzieli się amerykańscy, a potem ukraińscy wojskowi. Okazją miałyby być planowane na wrzesień ćwiczenia „Kawkaz-2020”. Przykład inwazji na Gruzję w 2008 r., gdy manewry stały się przykrywką dla napaści, nie pozwala nie brać na poważnie takiego rozwiązania. Potencjał stacjonujących przy granicy z Ukrainą jednostek już obecnie jest wystarczający do przeprowadzenia natarcia. Dodatkowe szkolenia nie wprowadzą pod tym względem nowej jakości. Tyle że próba zbrojnego przejęcia kanału wiązałaby się z operacją, która musiałaby sięgać niemal 100 km od Przesmyku Perekopskiego w głąb Ukrainy lub 400 km, gdyby poprowadzono ją od strony okupowanej części Donbasu. To nie byłaby już chirurgiczna akcja sił specjalnych, lecz inwazja militarna na pełną skalę.
Symulacje amerykańskiej agencji Stratfor dowodzą, że do jej przeprowadzenia potrzebne byłoby zaangażowanie 24–36 tys. żołnierzy zdolnych do operowania na terenie 50 tys. km kw. i utrzymania ponad 450 km nowej linii frontu. Rosyjska armia musiałaby się zmierzyć już nie ze słabym i zdemoralizowanym przeciwnikiem z 2014 r., lecz zmodernizowaną i ostrzelaną armią AD 2020. O ile ewentualne koszty wydają się zbyt wysokie dla podjęcia decyzji o użyciu armii, o tyle można się spodziewać dalszego zwiększania presji na władze w Kijowie. Z kolei Ukraińcy będą bić na alarm, aby zwrócić uwagę Zachodu na konieczność przedłużania międzynarodowej izolacji Rosji. W tej sytuacji podnoszenie ciśnienia opinii publicznej jest na rękę obu stronom. Nie dotyczy to ciśnienia w krymskich wodociągach, które wciąż pozostaje dramatycznie niskie. ©℗