Stała kontrola Rosji nad Krymem zagraża istnieniu mojego narodu. Wyniszczali nas dekadami. Ledwo zdążyliśmy położyć dach na naszym domu, a znów przyszli Rosjanie

Rozmowa z Refatem Czubarowem, przewodniczącym Światowego Kongresu Tatarów Krymskich, byłym deputowany ukraińskiego parlamentu

Ilu Tatarów Krymskich pozostało na Krymie, a ilu wyjechało?
Według danych sprzed okupacji żyło tam ok. 300 tys. Tatarów Krymskich, którzy stanowili 14 proc. ludności. Po aneksji wyjechało ok. 25 tys. moich pobratymców. Z różnych przyczyn, głównie z obawy o bezpieczeństwo. Dzieci dorastają, chłopców wciela się do armii rosyjskiej. Niektórym, w tym mnie, rosyjskie władze zakazały wjazdu. Przesiedleńcy z okupowanego Krymu osiedlili się głównie w Kijowie, we Lwowie i w Winnicy. Poza Ukrainą najwięcej nas mieszka w Turcji, ok. 3–5 mln. To potomkowie uchodźców z czasów po pierwszej aneksji Krymu, po likwidacji chanatu krymskiego w 1783 r. 70 tys. osób opuściło Krym po wojnie krymskiej w XIX w., gdy Rosja walczyła przeciwko Francji, Sardynii, Turcji i Wielkiej Brytanii. Moskwa chciała zyskać dostęp do cieśnin tureckich, a gdy przegrała, rząd obarczył winą za porażkę Tatarów Krymskich. Jest też polsko-litewska diaspora tatarska, z którą czujemy pewien związek, mimo stuleci rozłąki.
Ilu Tatarów Krymskich, mieszkających na terenach okupowanych, jest prześladowanych z powodów politycznych?
300–400 osób. 26 lutego 2014 r., tuż przed tym, jak rosyjskie siły specjalne zaczęły zajmować budynki rządowe, odbył się proukraiński wiec w Symferopolu. Większość ludzi nie spodziewała się, że za kilka dni obudzą się pod okupacją. Gdy Rosjanie się umocnili, zaczęli łapać uczestników manifestacji i oskarżać o udział w zamieszkach. Karano grzywnami. Potem represje były bardziej punktowe. Pojawili się więźniowie polityczni, przede wszystkim ludzie wyrażający niechęć wobec okupacji Krymu w mediach społecznościowych. Potem wzięli się za wierzących muzułmanów. Wszyscy Tatarzy Krymscy są wierzący, w piątki większość chodzi do meczetów, ale Rosjanie spróbowali wytypować taką grupę, której ze względu na stawiane zarzuty trudno będzie znaleźć wsparcie wspólnoty międzynarodowej. Nazwali ich ekstremistami i terrorystami. Chodziło głównie o zwolenników partii Hizb at-Tahrir.
Chociaż na Krymie nigdy nie było problemów z terroryzmem.
Kiedyś mężczyzna wysadził się granatem w biurze prokuratora, którego obwiniał o to, że niczego nie zrobił w sprawie zgwałcenia i zabicia jego córki. Ale to był akurat Rosjanin. Oskarżenia o terroryzm pojawiły się dopiero po wkroczeniu Rosjan. Te represje mają charakter systemowy. Z punktu widzenia okupantów mają one pokazać Zachodowi, że nie ma prześladowań Tatarów Krymskich, że trwa tu wojna z terroryzmem. A celem jest zastraszenie Tatarów Krymskich, by albo pogodzili się z okupacją, albo opuścili Krym razem z Ukraińcami. To oczekiwanie nie pojawia się w publicznej retoryce, ale na Krymie słychać hasła, że trzeba by ich wszystkich wyrzucić za Perekop (na tereny Ukrainy właściwej – red.) albo powtórzyć stalinowskie wysiedlenia z 1944 r. Strach ma nas zmuszać do wyjazdu.
Byłem na okupowanym Krymie w 2017 r. W Sewastopolu widziałem nowe osiedla przeznaczone dla osiedlanych żołnierze. Rosjanie zmieniają demografię?
Tak. Przede wszystkim przesiedlają wojskowych, funkcjonariuszy służb specjalnych i urzędników. Pan mówi o Sewastopolu, a ja w pierwszych miesiącach okupacji widziałem w Dżankoju osiedle bloków dla pograniczników i lotników. Takie osiedla są też w Eupatorii, Sakach, Symferopolu. Mówimy o co najmniej 500 tys. nowych mieszkańców. ONZ w ubiegłym roku podawał niższe szacunki, ale przyznawał, że kolonizacja trwa. Rosyjska władza wie, choć tego nie przyznaje, że kiedyś może zostać zmuszona do opuszczenia Krymu, więc dzięki osadnikom chce utrzymać wpływy. Ukraina musi o tym krzyczeć – i to teraz, bo później Moskwa będzie mówić o prześladowaniu Rosjan na tle etnicznym. Mówię to otwarcie: oni osiedlają się nielegalnie na terenie okupowanym i żaden z nich nie może pozostać. To przestępcy. Powinni się wynieść najpóźniej dzień przed tym, jak wyjedzie stamtąd ostatni rosyjski żołnierz.
To w ogóle realny scenariusz? Wierzy pan, że Ukraina wróci na Krym za pańskiego życia?
Wierzę w to głęboko. Jestem z Krymu, tam żyje moja rodzina. Stała kontrola Rosji nad Krymem zagraża istnieniu mojego narodu. Wyniszczali nas dekadami. Przez 45 lat nie mieliśmy szkół, nie mogliśmy mówić po krymskotatarsku poza domem rodzinnym. Ale wróciliśmy. Tyle że ledwo zdążyliśmy położyć dach na naszym wspólnym domu, zbudować szkoły, napisać podręczniki, znów przyszli Rosjanie.
W 1944 r. Tatarzy Krymscy zostali wyrzuceni ze swoich domów i wywiezieni do Azji Centralnej, co miało być karą za rzekome sprzyjanie Niemcom podczas II wojny światowej. Pan urodził się na zsyłce w Uzbekistanie.
W 1957 r. w Samarkandzie.
Jak pana rodzinie udało się wrócić na Krym?
Po śmierci Stalina Tatarzy Krymscy uwierzyli, że też zdołają wrócić, skoro pozwolono na to innym wysiedlonym narodom – Bałkarom, Czeczenom czy Kałmukom. W latach 60. dorastająca na wygnaniu młodzież zaczęła się organizować, powstał krymskotatarski ruch o charakterze dysydenckim. O naszej walce o prawo do powrotu w latach 60. zrobiło się głośno na Zachodzie. Tamtejsi komuniści przechodzili kryzys wewnętrzny, zaczynali krytykować Stalina i represje, przypominali o nas, o Turkach meschetyńskich czy Niemcach z Powołża, których też deportowano. Moskwa musiała znaleźć argumenty w walce – jak to określano – z rewizjonistami w ruchu komunistycznym. 5 września 1967 r. prezydium Rady Najwyższej ZSRR przyjęło dekret „O obywatelach narodowości tatarskiej żyjących na Krymie”. Sam tytuł wiele mówi, bo nazwa narodu była wciąż zakazana.
Co postanowiono?
Dekret zaczynał się od stwierdzenia, że „po zwyzwoleniu w 1944 r. Krymu spod okupacji faszystowskiej fakty aktywnej współpracy pewnej części mieszkających na Krymie Tatarów z niemieckimi agresorami zostały bezpodstawnie odniesione do całej tatarskiej ludności Krymu”. A kończył się słowami, że uważa się za możliwe zamieszkiwanie przez Tatarów dawniej żyjących na Krymie na całym terytorium ZSRR.
Nie wprost, ale jednak…
Jakieś drzwi do powrotu zostały uchylone, choć nie potępiono wysiedleń. Ale i tak ludzie zaczęli domagać się konkretów. Część wróciła na Krym, ale ich wyrzucano. Oni się potem osiedlali w Nowoołeksijiwce, na samej granicy z Krymem, ale po stronie Ukrainy właściwej. W końcu władza dała za wygraną i zgodziła się na zorganizowane przesiedlenie. W 1968 r. doszło do kilku fal powrotów.
Jak to wyglądało?
W całym Uzbekistanie typowano rodziny, którym zezwalano na powrót. Mój ojciec Abdurachman miał czworo dzieci, ja miałem 11 lat. Przewieziono nas na Krym i od razu zrozumieliśmy, że mamy problem, bo porozrzucali nas wszystkich jak ziarno po stepowej, północnej części Krymu tak, by w żadnej miejscowości nie było więcej niż cztery czy pięć naszych rodzin. Moja, jak większość Tatarów Krymskich, pochodziła z południa, spod Sudaku. Pod koniec 1968 r. zorganizowane przesiedlenia zostały zakończone, na Krymie znalazło się 700–900 rodzin, na więcej nie pozwolono.
Jak was przyjmowali mieszkańcy?
Różnie. Władza radziecka osiedliła ich przecież w naszych dawnych domach. Żeby uśmierzyć ich wyrzuty sumienia, wmawiano im, że żyli w nich wrogowie. Propaganda była otwarcie nastawiona przeciwko nam. Wielu w to wierzyło. Okoliczne wioski akurat rozbudowywano po budowie kanału, którym zaczęto dostarczać wodę z Dniepru. W wiosce, do której nas przesiedlono, początkowo było jakieś 20 domów, bo na tyle wystarczało wody ze studni głębinowych. Po oddaniu do użytku kanału państwo budowało nowe domy i przesiedlało do nich ludzi z zachodniej i północnej Ukrainy, gdzie z kolei niszczono chutory. I oni traktowali nas normalnie. Potem się dowiedzieliśmy, że im też władze odbierały dobytek, a co trzecia rodzina, którą tam przesiedlono, była powiązana z ukraińskim podziemiem antykomunistycznym. Wtedy o tym nie mówiono. Wszyscy się bali. Na nas patrzono jak na ludzi, którzy zdradzili ZSRR, my na nich jak na tych, których wysiedlono za nienawiść wobec władzy. A Moskwa załatwiała ponad tym swoje interesy i próbowała ulepić z nas wszystkich jeden naród radziecki.
A mieszkańcy waszych dawnych domów? Trudno się dziwić, że bali się waszego powrotu.
Oni nie ukrywali, że boją się, iż im domy odbierzemy. Ludzi określają motywacje. Jeśli żyjesz w cudzym domu i boisz się, że jego właściciel wróci, to normalne, że go zaczynasz nienawidzić. Rosjan w latach 40. przewożono na Krym, dopóki nie skończyły się nasze domy do rozdania. Gdy Krym w 1954 r. przekazano Ukrainie, zaczęto budować nowe wsie przesiedleńcze, do których zwożono Ukraińców. Ale i potem zdarzało się, że z Krymu wyrzucano Tatarów Krymskich.
Jak długo?
Nawet w latach 80., jeśli ktoś wrócił bez pozwolenia. Pamiętam, jak do naszej wsi przyjechały dwa autobusy. Wyszli drużynnicy z czerwonymi wstążkami na rękach. Włączyli głośną muzykę i pod tę muzykę próbowali wysiedlić rodzinę z domu. Wtedy zebrali się sąsiedzi, nie pozwolili ich wypędzić. Ale potem jednak ich wysiedlono. Moi rodzice byli młodzi i nie mogli wiele zrobić, ale przyjmowali ludzi, którzy mimo to wracali. Pozwalali im nocować, pisali za nich pisma do władz. Chyba w 1970 r. władze zebrały z całego ZSRR prawdziwych kolaborantów, którzy współpracowali z Niemcami – znaleźli czterech czy pięciu Tatarów Krymskich i kilku Słowian. Wszyscy już odsiedzieli wyroki, ale przywieźli ich do Symferopola i zorganizowali proces, niby w związku z jakimiś nowymi okolicznościami. Telewizyjne wiadomości codziennie zaczynały się od relacji z sądu, to samo drukowano w „Krymskiej Prawdzie”.
Ktoś ją czytał?
Wszyscy ją kupowali, gazeta kosztowała kopiejki, a w sklepach nie było papieru, więc ten nadawał się do zawijania ryb itd. Jako nastolatek otwierałem gazetę i czytałem o złych Tatarach Krymskich. Ta propaganda była ostrożna, bo wszystko pisano niby w duchu radzieckiego internacjonalizmu, ale wywołano w ludziach negatywne uczucia wobec nas. Czuliśmy ten chłód. Koło nas mieszkała rodzina Sołobajów, nazwisko ukraińskie, ale przesiedlono ich z Uralu. Chodziłem z Wołodią Sołobajem do jednej klasy. To był maj 1969 r., pierwszy rok naszego pobytu na Krymie. Idziemy na lekcje, a on mnie pyta, niemal płacząc, dlaczego chcemy ich wymordować.
A dlaczego mielibyście?
O to samo spytałem Wołodię. Od słowa od słowa opowiedział mi, że po domach chodziła sąsiadka, nauczycielka, też z Uralu, i ostrzegała, żeby ludzie we wsi nie wypuszczali dzieci z domu wieczorem 17 maja, bo Tatarzy będą się chcieli zemścić za wysiedlenia i będą mordować małe dzieci w rocznicę wysiedlenia. Opowiedziałem to ojcu, on z kolei skrzyknął kolegów – było nas tam pięć rodzin krymskotatarskich – i poszedł do partorga, szefa struktur partyjnych. Ojciec nie należał, ale każdy wiedział, że o wszystkim decyduje partia. Zażądał, żeby partorg ustalił, co się stało.
I co się okazało?
Nasi rodzice zastanawiali się, jak upamiętnić rocznicę wysiedleń. Napisali pismo do dyrektora sowchozu, że w celu upamiętnienia ofiar deportacji chcą postawić stoły, przygotować jedzenie, pomodlić i zjeść wspólny posiłek. Dyrektor przekazał pismo partorgowi. Ten nie zabronił, pewnie uprzednio radząc się służb, ale rzucił do dyrektora szkoły, żeby uważać na dzieci. Dyrektor powiedział to z kolei nauczycielom, każdy coś dopowiadał i w ten sposób narodziła się plotka, którą przekazał mi Wołodia.
Spory o ziemię między powracającymi a Słowianami trwały jeszcze w czasach niepodległej Ukrainy.
W styczniu 1990 r. wszedłem w skład radzieckiej komisji państwowej ZSRR ds. krymskotatarskich. Od pierwszego dnia zrozumiałem, że mimo pieriestrojki niewiele się zmieniło od lat 70. W kremlowskich gabinetach panowało przekonanie, że najpierw trzeba wszystko zaplanować, zbudować domy, ulice, posadzić drzewa, potem stworzyć miejsca pracy i dopiero wtedy osiedlać ludzi. Komunizm. A to już były inne czasy. Gdy zrobić po ichniemu, cały proces trwałby ze 20 lat. Jeden z ekspertów, który nam doradzał, powiedział: „Jeśli chcecie wrócić, zróbcie to szybko, póki to okno jest uchylone”. Uważaliśmy, że wystarczą trzy lata, żeby wszyscy wrócili. I tak się stało. Co roku wracało 45–50 tys. osób. Niczego nie chcieliśmy poza ziemią. Każdy Tatar Krymski był gotowy do powrotu, każdy się do niego przez lata szykował, odkładał pieniądze.
Pana rodzice też?
Kiedy ojciec budował dom w Uzbekistanie, mówił, że stawiamy taki wielki, bo kiedyś go sprzedamy i kupimy drugi na Krymie. Całe życie szykowaliśmy się do powrotu. Ziemię zaczęto dawać Tatarom Krymskim według limitu. A najpaskudniejsze było to, że w 1987 r., gdy Tatarzy Krymscy zaczęli protesty na pl. Czerwonym w Moskwie, zaczęto dziesiątkom tysięcy Rosjan rozdawać działki pod dacze na Krymie. Chodzili agitatorzy po zakładach i namawiali: weź ziemię, bo jutro przyjdą Tatarzy. W ten sposób ograniczyli ilość ziemi zdatnej do osiedlenia się. Dlatego zaczęło się to, co oni nazywają samowolnym zajęciem ziemi, a my – samopowolnym powrotem. Ilmi Umerow, którego w 2017 r. uwolniliśmy z rosyjskiej niewoli, był jednym z pierwszych, który wtedy, w 1988 r., wrócił. Wcześniej jego rodzina mieszkała w Krasnodarze, po drugiej stronie Cieśniny Kerczeńskiej. Chwała Bogu, mieliśmy już wielu doświadczonych ludzi, inżynierów. Nigdy nie zajmowaliśmy ziemi bez gotowego planu osiedla. Wracaliśmy i zakładaliśmy wszystko od razu. Tu szkoła, tam dom, obok przedszkole, tam meczet, cmentarz, klub. Jak tylko jakaś ziemia była dostępna, ludzie natychmiast oznaczali, jaka część będzie należała do nich. Tylko losowali, która działka komu przypadnie, oznaczali swój teren czterema palikami. Pełna samoorganizacja.
Co się zmieniło z upadkiem ZSRR?
Na Krymie niewiele się zmieniło, bo ludzie u władzy pozostali ci sami. To, co założono w latach radzieckich, kiedy zatwierdzaliśmy plan osiedlania, było kontynuowane. Tatarzy Krymscy w żadnej wsi, mieście czy rejonie nie mogli stanowić więcej niż 25 proc. ludności, żeby nie mieli wpływu na wybory. Dawali nam działki bez dostępu do wody czy gazu. Kijów nigdy nie miał własnej polityki krymskiej, która by odzwierciedlała interesy ukraińskie czy krymskotatarskie. Zawsze szedł na rękę krymskiej nomenklaturze w Symferopolu, antykrymskotatarskiej i antyukraińskiej, w co nie chciał wierzyć aż do 2014 r. Podam przykład. W 2013 r. krymskotatarska telewizja ATR Łenura Islamowa sfinansował krymskotatarski film „Chajtarma”, który przez pryzmat historii krymskotatarskiego pilota z czasów II wojny światowej Amet-Chana Sułtana opowiada o tragedii wysiedleń 1944 r. Na prezentację filmu w maju 2013 r. Islamow zaprosił rosyjskich pilotów, którzy służyli z Amet-Chanem, i ich młodszych kolegów. Rosyjski konsulat zabronił im tam iść, bo to krymskotatarska propaganda, a my jesteśmy zdrajcami ojczyzny.
Ktoś przyszedł?
Tylko jeden starszy, odważny człowiek, w dodatku nie-Rosjanin. Konsul Władimir Andriejew na drugi dzień w wywiadzie powiedział, że najpierw powinniśmy nakręcić 99 filmów, w którym przeprosilibyśmy Rosjan za to, co robiliśmy, a dopiero w setnym moglibyśmy opowiadać o naszym bohaterze. Wyrzuciliśmy go wtedy z Krymu, niemal fizycznie, omal nie podpaliliśmy konsulatu. Minął rok, trwa już okupacja, a na międzynarodowym festiwalu w Moskwie „Chajtarma” dostaje pierwszą nagrodę. Bo teraz Moskwa chce kupić sobie przychylność Tatarów Krymskich. Pewnie tego żałują, bo potem ogłosili Islamowa terrorystą. Rosjanie są chytrzy i cyniczni w załatwianiu swoich interesów.
Większość Tatarów Krymskich popiera Ukrainę, ale są i tacy, którzy poparli Rosję, np. Remzi Iljasow, były wiceszef krymskiego parlamentu pod okupacją. Dla pana to zdrajcy czy ludzie, którzy próbują dbać o krymskotatarskie interesy wewnątrz systemu?
Wszyscy starają się to wyjaśniać po swojemu. Ja chciałem jak najdłużej utrzymać się na Krymie. Starałem się umieścić ludzi we władzy wykonawczej, żeby w razie czego mogli nas ostrzec. Wiedzieliśmy, że mogą być różne warianty wydarzeń, o niektórych informowano nas w pierwszych tygodniach. Niektóre były naprawdę straszne, choć niewykluczone, że chciano nas po prostu zastraszyć. Mieliśmy przyjaciół nawet w Moskwie. Chcieliśmy uniknąć katastrofy, która zmusiłaby ludzi, by tysiącami uciekli z Krymu. Wszyscy pamiętamy, co się stało w Bośni po rozpadzie Jugosławii. Latem 2014 r., gdy ryzyko nieco się zmniejszyło, niektórzy zaczęli szukać sobie miejsca i starać się z jednej strony zachowywać zgodnie z pewnymi wartościami, ale z drugiej – nie ignorować otoczenia, a tym otoczeniem byli okupanci i ich struktury. Myślę o tych ludziach, którzy poszli dalej, niż można było.
A ile można było?
Nigdzie nas tego nie uczono, ale trzeba wyjść z kilku oczywistych założeń. To nasza ziemia. Niemal pół stulecia byliśmy jej pozbawieni, walczyliśmy o nią, więc wiemy, jak łatwo ją stracić i jak trudno ją odzyskać. Każdy Tatar Krymski to wie na poziomie niemalże genetycznym. Na naszą ziemię przyszedł wróg, ustanawia swoje porządki. Nie możemy stawić mu fizycznego oporu, ale nie możemy też dać mu się podzielić. W końcu uznaliśmy, że nie wolno nikomu publicznie chwalić okupanta. Jeśli jesteś zmuszony pracować w strukturach okupacyjnych, nie wolno ci naruszać prawa innych ludzi, zwłaszcza prawa do życia, zdrowia, bezpieczeństwa i wolności. Jeśli tylko nie łamiesz tych zasad, rób, jak uważasz. Kiedy jeszcze tam byłem, zebrałem dyrektorów wszystkich 14 szkół krymskotatarskich, otwieranych wcześniej przy wielkim sprzeciwie władz w Symferopolu i Kijowie. W Kijowie też było wielu durni, którzy uważali, że jak tylko Tatarzy Krymscy się umocnią, to oderwą Krym i pobiegną z nim do Turcji. Ci dyrektorzy od zera budowali krymskotatarskie szkolnictwo.
Pan ich wszystkich zna.
To uczciwi ludzie, uwielbiają swoją pracę. Zaczęli do mnie przychodzić i mówić, że chcą zrezygnować, bo mieli apel w szkole, ktoś wniósł rosyjską flagę i dzieci zaczęły płakać. „Serce mi pęka, nie chcę na to patrzeć” – mówili. Tłumaczyłem, że nie wolno im rezygnować. Jaki by tu faszysta nie przyszedł, dzieci trzeba uczyć. Jeśli tylko wy i wasi nauczyciele będziecie obok, to nawet jeśli często będziecie mówić nie to, co wam leży na sercu, samą obecnością będziecie ratować nasze dzieci. Bo one wiedzą, jacy jesteście naprawdę. A jeśli jutro sprowadzą w wasze miejsce innych, to przy nich dzieci się złamią. Minęło sześć lat, większość z tych dyrektorów już wyrzucono.
Jak duża jest skala krymskotatarskiej współpracy z władzami rosyjskimi?
Jest może 300–350 jawnych kolaborantów, od poziomu rady wiejskiej po rząd Krymu, którzy nie dotrzymali zasad, o których wspomniałem. Takich bardziej paskudnych jest może 10. Każdego będziemy oceniać wedle tego, na ile ogranicza prawa innych. Nie można od nauczyciela oczekiwać, żeby otwierał na lekcjach podręcznik historii Ukrainy czy włączał kanał ATR, choć nie robiąc tego, ogranicza przecież prawo dziecka do wiedzy czy wolności słowa. Ale donosiciele, przez których innych wsadzają do więzień, agenci FSB, ludzie wzywający do przestępstw, np. zorganizowania niedawnego referendum w sprawie poprawek do rosyjskiej konstytucji, które na Krymie było nielegalne – tych ostrzegamy, że po skończonej okupacji zostaną ukarani.
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski obiecał zapisanie w Konstytucji Ukrainy autonomii kulturowej dla Tatarów Krymskich. Podoba się panu ten pomysł?
Odrzucam go, bo dostrzegam różnicę między autonomią kulturową a terytorialną. Na Ukrainie są cztery narody rdzenne: Ukraińcy, Tatarzy Krymscy, Karaimi i Krymczacy. Są i inne mniejszości, w tym Polacy, ale one mają swoje państwa, więc nie spełniają naukowej definicji narodu rdzennego, choć też żyją na swojej ziemi. Nasza ziemia kiedyś była znacznie większa niż Krym. Mieliśmy państwowość przez 300 lat. Chanat krymski odegrał ogromną rolę w historii Azji, Bliskiego Wschodu i Europy. Niewiele jest w Europie narodów z tak długą tradycją państwowości. Próba zepchnięcia nas do poziomu autonomii kulturowej i pozbawienie nas narzędzi załatwiania własnych interesów to więcej niż cynizm. Wyniszczano nas od 1783 r., nasze ziemie wykorzystywali ci, którzy zniszczyli nasze państwo. Na pół wieku wygnano nas z ojczyzny. Skoro Ukraina buduje niezależne, demokratyczne państwo, które my wspieramy, mamy prawo do samostanowienia – co chcę podkreślić – wyłącznie w ramach państwa ukraińskiego. Kijów nie musi się nas bać.
Rozmawiamy blisko Qırım Bayrağı. Co to za święto?
Dzień flagi krymskotatarskiej. Błękitna flaga z żółtą tamğą w prawym górnym rogu, czyli znakiem dynastii Girejów. Kiedy rozpadało się imperium rosyjskie, w lutym 1917 r. Tatarzy Krymscy zorganizowali zjazd i wybrali na muftiego młodego uczonego Nomana Czełebidżichana. Na tym zjeździe wybrano komitet wykonawczy, który zdecydował, że dla rządzenia Krymem trzeba zebrać Kurułtaj, narodowy zjazd Tatarów Krymskich. Przeprowadzono wybory i jesienią 1917 r. w pałacu chanów w Bachczysaraju uroczyście otwarto Kurułtaj. Ten ogłosił Krymską Republikę Ludową, na czele rządu stanął Czełebidżichan, przyjęto też oficjalną flagę. Tatarzy Krymscy rozumieli, że nie są jedyną wspólnotą etniczną i że mogą rządzić Krymem tylko razem z Ukraińcami i Rosjanami, więc Kurułtaj zwrócił się do nich, by zebrali własne zebrania narodowe i wybrali delegatów, by powołać wspólny rząd Krymu. Rosjanie odmówili. Po wkroczeniu komunistów Kurułtaj został rozpędzony, Czełebidżichana w 1918 r. zamordowali bolszewicy. Po przełomie 1991 r. w Symferopolu znów wybrano Kurułtaj. Ogłosiliśmy wtedy, że jesteśmy spadkobiercami pierwszego Kurułtaju i po publicznej dyskusji w środowisku krymskotatarskim przywróciliśmy tamtą flagę. 26 czerwca, na pamiątkę tego wydarzenia, świętujemy właśnie Qırım Bayrağı.

Rosyjska władza wie, choć tego nie przyznaje, że kiedyś może zostać zmuszona do opuszczenia Krymu, więc dzięki osadnikom chce utrzymać wpływy. Ukraina musi o tym krzyczeć – i to teraz, bo później Moskwa będzie mówić o prześladowaniu Rosjan na tle etnicznym. Mówię to otwarcie: oni osiedlają się nielegalnie na terenie okupowanym i żaden z nich nie może pozostać