Niewielu miało nadzieję na zmianę w stosunkach polsko-ukraińskich, gdy dokładnie rok temu Wołodymyr Zełenski obejmował władzę na Ukrainie. Zresztą wejście prezydenta do realnej polityki międzynarodowej było wyjątkowo niefortunne. I to nie z jego winy.
Pierwsza poważna wizyta zagraniczna zamieniła się w serię spekulacji na temat tego, ile Ukraina straci na aferze z poszukiwaniem haków na syna Joe Bidena, byłego wiceprezydenta USA i rywala Donalda Trumpa w walce o Biały Dom. We wrześniu ubiegłego roku Warszawa miała być miejscem, w którym Ukrainiec spotka się z prezydentem USA, a Polska przy okazji rozpozna, kim jest były aktor i nowa postać w polityce nad Dnieprem. Zamiast tego do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy Trump właściwie przyjedzie do polskiej stolicy, a jeśli nie, to czy odwoła wizytę z powodu Zełenskiego i czy spotka się z nim choćby wiceprezydent Mike Pence.
O tym, jaki będzie scenariusz tego wydarzenia, do ostatniej chwili nie wiedział nawet ówczesny sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony oraz współpracownik Zełenskiego Ołeksandr Danyluk, który z rozbrajającą szczerością przyznał się do tego w rozmowie z DGP. Po wybuchu afery z kwitami na Bidena trudno było oczekiwać czegokolwiek w relacjach z Polską. W kontekście problemów ze Stanami i bezprecedensowego ujawniania bez zgody Ukrainy zapisów rozmów Zełenski – Trump, Warszawa nie była nawet dziesiątym tematem w kijowskiej agendzie.
Zresztą również Polska nie oczekiwała i nie oferowała wiele. Na długo przed Zełenskim, już za Petra Poroszenki, Andrzej Duda dał jasno do zrozumienia, że nie ma powrotu do rytualnego wspierania Kijowa zawsze i wszędzie, niezależnie od tego, jakie wyskoki urządzają co bardziej narodowo zorientowani aktywiści. Wyjazd do Kijowa po objęciu prezydentury przez Dudę był jego 12. wizytą zagraniczną. Wcześniej była nawet Słowacja (jako szósta). Po roku prezydentury Zełenskiego mamy wyraźne wyciszenie bojowych nastrojów na linii Warszawa – Kijów. I w zasadzie można to uznać za umiarkowany sukces.
Ukraińska głowa państwa znacznie wyższą wagę przykłada do czczenia zamordowanych w Babim Jarze niż schlebiania narodowcom świętującym każde wydarzenie związane ze Stepanem Banderą. Korzystna z punktu widzenia Warszawy – choć niezależna od niej – była również zmiana na stanowisku szefa Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej. Historyka Wołodymyra Wjatrowycza zastąpił filozof Anton Drobowycz, były szef programów edukacyjnych w Centrum Pamięci o Holokauście w Babim Jarze.
Przy czym Zełenski nie zwolnił go dlatego, że chciał wykonać gest pod adresem Polski, choć zarówno nasze MSZ, jak i kancelaria Dudy wyraźnie sygnalizowały, że Wjatrowycz jest problemem, bo rości sobie prawo do uprawiania prywatnej polityki historycznej w relacjach z Polską. Jednak dyrektor we wrześniu 2019 r. stracił stanowisko nie z powodu polskich nacisków (na Ukrainie takie załatwienie sprawy byłoby dowodem słabości), lecz dlatego, że startował w wyborach do parlamentu jako kandydat Solidarności Europejskiej Poroszenki. Po prostu nie był z ekipy.
Z listy sporów zniknął też objęty przez byłego szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego zakazem wjazdu do strefy Schengen Swiatosław Szeremeta. Nie podejmuje on już decyzji związanych z ekshumacjami na Ukrainie, ale nadal zarządza współpracującą z władzami Lwowa firmą Dola, wyspecjalizowaną w poszukiwaniach i ekshumacjach. Nie trafia jednak na czołówki gazet jako podstawowy problem w relacjach Warszawa – Kijów. Jeśli obaj panowie byli zagadnieniem, to można mówić o pewnym postępie w stosunkach polsko-ukraińskich. Stało się to wprawdzie bez udziału Warszawy i bez kompromisów ze strony Zełenskiego, ale dobre i to.