Gdy premier Mateusz Morawiecki po raz kolejny musiał odpowiedzieć na pytanie, co z wyborami zaplanowanymi na 10 maja, przywołał przykład Francji – jako kraju dotkniętego koronawirusem w znacznie większym stopniu niż nasz i w którym mimo to odbyła się I tura wyborów lokalnych.
Kilka godzin później gruchnęła informacja, że II turę odwołano, a w całej Francji zaostrzono reżim sanitarny. Zreflektował się nawet brytyjski premier Boris Johnson, który jeszcze niedawno prowadził politykę „epidemicznego leseferyzmu”, a dziś nie zaleca chodzenia do pubów.
Do wyborów prezydenckich w Polsce zostały 53 dni. W normalnych okolicznościach to byłoby całkiem sporo czasu, zwłaszcza że w tego typu rywalizacji kluczowe dla wyniku są zazwyczaj ostatnie dwa tygodnie kampanii. Ale okoliczności są na tyle wyjątkowe, że tego czasu jest zwyczajnie bardzo mało. Nie wiemy, jak dalej rozwijać się będzie pandemia i czy uda się wyhamować dotychczasowe tempo zachorowań. Szkoły są zamknięte do 25 marca, ale minister edukacji narodowej już sygnalizuje, że dzieci do nauki wrócą być może dopiero po Wielkanocy.
Najczęściej podnoszony argument dotyczy możliwości prowadzenia kampanii wyborczej, która w dużej mierze opiera się na bezpośrednich spotkaniach z ludźmi. Dziś jest to z oczywistych względów niemożliwe, a to rzeczywiście – chcąc nie chcąc – sytuacja bardziej sprzyjająca urzędującej głowie państwa niż jej oponentom.
Ale ten argument z każdym dniem przestaje się sprowadzać jedynie do komfortu prowadzenia kampanii. Do Państwowej Komisji Wyborczej zgłosiło się dotąd 39 komitetów (z czego 34 są już zarejestrowane), które chcą wystawić swojego kandydata na prezydenta RP. Zapewne większości z nich nie uda się zebrać wymaganych 100 tys. podpisów, niemniej trzeba dać im taką możliwość. Na dziś, przy pustych ulicach i autobusach wożących powietrze, takiej szansy absolutnie nie mają. A więc pojawia się kwestia ograniczenia biernego prawa wyborczego.
Zbliżają się też kolejne wiążące terminy. Do 23 marca muszą być powołane okręgowe komisje wyborcze, 26 marca mija termin na zgłaszanie kandydatów na prezydenta, a do 5 kwietnia trzeba utworzyć obwody głosowania w zakładach leczniczych, domach pomocy społecznej, zakładach karnych, aresztach śledczych i domach studenckich. Z kolei do 10 kwietnia trwa zgłaszanie kandydatów na członków obwodowych komisji wyborczych przez pełnomocników komitetów wyborczych. Ta ostatnia to w tej chwili najbardziej abstrakcyjna kwestia. W ostatnich wyborach było ich 27,4 tys. (w tym ponad 600 w szpitalach), a w skład każdej z nich wchodzi od 7 do 13 osób. Trudno oczekiwać, że do tego czasu znajdą się tłumy chętnych do prac w komisjach.
Apelująca o przesunięcie wyborów opozycja także ma pewne pole manewru. Mecenas Łukasz Chojniak na łamach „Gazety Wyborczej” wskazuje na art. 293 Kodeksu wyborczego, zgodnie z którym, gdyby w wyścigu pozostał tylko jeden kandydat (np. Andrzej Duda, wskutek wycofania się wszystkich oponentów), trzeba by było zarządzić nowe wybory. Ten stan można by było osiągnąć za pomocą dżentelmeńskiej umowy między obozem władzy a opozycją (wówczas może uniknęlibyśmy wprowadzania stanu nadzwyczajnego i wyznaczyli nowy termin elekcji) albo – co byłoby już gorszym wariantem – w atmosferze bojkotu i kłótni. W tym drugim scenariuszu istniałoby ryzyko, że nie wszyscy kandydaci solidarnie wycofają się z rywalizacji. A to prosta droga to wypaczenia wyniku i osłabienia mandatu głowy państwa.
Z drugiej strony PiS ma wciąż kilka argumentów za tym, by jednak wybory przeprowadzić. Po pierwsze, w maju sytuacja może być inna, dużo mniej groźna, jeśli chodzi o epidemię. To wiąże się także z argumentami historycznymi w kampaniach wyborczych – parlamentarnej w 1997 r. oraz prezydenckiej z 2010 r. – gdy mieliśmy do czynienia z dużymi powodziami. Ta z 1997 r. jest nawet nazywana powodzią tysiąclecia. Mimo to nikt nie rezygnował z wyborów. Kolejny argument dotyczy tego, że w takim okresie obaw i zamętu potrzebne są pewne „kotwice”, pokazujące, że państwo działa. I wybory, które odbędą się w terminie, taką „kotwicą” mogą być, inaczej do obywateli może pójść sygnał, że państwo zaczyna się chwiać. I jeszcze jeden argument – przełożenie wyborów wymaga wprowadzenia jednego ze stanów nadzwyczajnych, np. klęski żywiołowej czy stanu wyjątkowego, a to może ograniczać prawa obywatelskie.
Zdaniem konstytucjonalisty Ryszarda Piotrowskiego w obecnej sytuacji, gdyby rząd chciał wprowadzić kolejne ograniczenia, także związane z epidemią, powinien się oprzeć na ustawie o stanie klęski żywiołowej, a nie stanie wyjątkowym. – W ustawie o stanie klęski żywiołowej są odniesienia do chorób zakaźnych i walki z nimi, choć rząd radzi sobie dobrze i bez tej ustawy – podkreśla prawnik. Dziś nikt w obozie władzy nie kwapi się do wprowadzania stanu wyjątkowego, bo po 1981 r. nikt tego w Polsce nie zrobił i bez silnego uzasadnienia może zostać to źle przyjęte.
Władza nie ma powodów, żeby spieszyć się z przesuwaniem wyborów. Walka z wirusem stawia w uprzywilejowanej pozycji urzędującego prezydenta, to on ma instrumenty, by skupić na sobie uwagę mediów. Zwykła kampania pokazująca programy czy silne strony kandydatów została zepchnięta na dalszy plan. Przynajmniej teraz stan zagrożenia i aktywność rządu i prezydenta powodują, że wygrana w I turze wydaje się całkiem realna. Tyle że nie ma pewności, jaka sytuacja będzie za dwa miesiące. Jeśli wirus będzie rozpowszechniał się tak jak dziś, to już pod koniec pierwszej dekady kwietnia możemy mieć ok. 100 tys. chorych. Skala wyzwań i problemów będzie wówczas zupełnie inna i to także będzie rzutować na ocenę władzy, być może już zupełnie inną.
Zdaniem Ryszarda Piotrowskiego scenariusz przesunięcia wyborów jest realny. – Takie decyzje powinny zapaść na początku kwietnia. Jeśli urealni się scenariusz negatywny epidemii, to nie można przeprowadzać wyborów. Bo czy komisja wyborcza będzie za szybą, czy wyborcy w ogóle przyjdą do komisji, jeśli będą bali się zakażenia, przeprowadzane wybory będą potem nieustannie kwestionowane – podkreśla konstytucjonalista. Trudno się z taką argumentacją nie zgodzić. Legitymacja prezydenta wyłonionego w takich wyborach byłaby słaba. Dziś coraz więcej wskazuje, że dylemat bardziej dotyczy tego, kiedy, a nie, czy ogłosić decyzję o zmianie terminu. Z naszych nieoficjalnych rozmów wynika, że choć w PiS na razie nikt takiego ruchu wykonywać nie chce, to jednak jest on brany pod uwagę, a ewentualne decyzje, np. o wprowadzeniu stanu nadzwyczajnego, mogłyby faktycznie zapaść w przyszłym miesiącu.
Jeśli nie zbierze się wystarczająca liczba chętnych do pracy przy wyborach, PiS nie będzie miał innego wyjścia, jak je przełożyć. Wówczas pozostaje kwestia terminów. Wyborów nie przeprowadza się zarówno w trakcie stanu nadzwyczajnego, jak i 90 dni po jego zakończeniu. Nikt jednak nie pali się do rozpisywania wyborów w wakacje, dlatego –jak słyszymy w PiS – jeśli przyszłoby je przesunąć, to raczej na jesień. O takim terminie mówią też opozycyjni kandydaci. Dziś wydaje się, że majowy termin wyborów może ocalić tylko gwałtowny odpływ koronawirusa z Polski.