Armia Iraku potępiła w piątek nocne naloty sił USA na pozycje szyickich milicji, nazywając je zamierzoną agresją skierowaną wobec irackich sił zbrojnych i naruszeniem suwerenności Iraku. Wojsko podało, że zginęło w nich sześć osób, a 12 zostało rannych.

Jak sprecyzowała iracka armia, w ataku zginęło trzech jej żołnierzy, dwóch policjantów i jeden cywil; czterech żołnierzy, dwóch policjantów i pięciu członków milicji zostało rannych.

Amerykańskie siły powietrzne przeprowadziły w czwartek w nocy atak na pięć składów z bronią, należących do szyickich milicji Kataib Hezbollah w Iraku, wspieranych przez Iran. Według Pentagonu w magazynach znajdowała się broń, przy użyciu której w przeszłości przeprowadzano ataki na siły międzynarodowej koalicji pod wodzą USA.

Amerykańskie naloty na cele m.in. w Nadżafie i Karbali były odwetem za środowy ostrzał bazy at-Tadżi w Iraku, w którym zginęło dwóch Amerykanów i Brytyjczyk, a kilkanaście osób zostało rannych, w tym żołnierz z Polski; jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

Przed nalotami szef Pentagonu Mark Esper ostrzegał, że "Stany Zjednoczone nie będą tolerowały ataków na naszych ludzi, nasze interesy, czy naszych sojuszników".

"To, że naloty są odwetem za atak na bazę Tadżi to fałszywy pretekst, który prowadzi do eskalacji (przemocy) i nie przynosi rozwiązania" - oświadczyło irackie dowództwo. "To działanie odbyło się wbrew woli irackiego państwa i jest naruszeniem jego suwerenności, wzmacnia jedynie ludzi wyjętych spod prawa" - zaznaczono w komunikacie.

W związku z atakiem sił USA na bazę Tadżi do MSZ Iraku w piątek wezwani zostali ambasadorowie Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

Eksperci spekulują, że ostrzał bazy Tadżi mógł być odwetem Iranu za zabicie dowódcy elitarnej irańskiej jednostki Al-Kuds, generała Kasema Sulejmaniego, który zginął 3 stycznia w Bagdadzie w ataku amerykańskich dronów.