Świat u progu pandemii, kryzysu gospodarczego, klęski klimatycznej lub wojny nuklearnej? Czasami trzeba się bać. Tylko kiedy i czego?
Magazyn DGP z 7 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Mówi się, że informacja jest szybka. Jest też, niestety, „lepka”. Jedna do drugiej przyczepia się z zadziwiającą łatwością, tworząc szum. Z szumu wyłaniają się demony. Na przykład koronawirus. Czy jest na tej planecie ktoś, kto o nim nie słyszał?
Poza pustelnikami – nie. Koronawirus budzi strach. Już samo brzmienie tego słowa przeraża. Na co dzień słyszy się o wirusach, ale koronawirusy? Co to w ogóle znaczy? To musi być coś niebezpiecznego („corona” z łaciny oznacza wieniec, który przypominają osłonki wirusa z Wuhan).
Niewiedza sprawia, że do pewnej informacji o epidemii w Chinach z łatwością doklejają się te niepewne i w końcu tworzą teorie spiskowe. Jak choćby ta, że cała afera to celowe działanie koncernów farmaceutycznych, które w pogoni za zyskiem najpierw tworzą chorobę, a potem ją leczą. Albo że epidemia jest wynikiem błędu w sztuce chińskiej armii, która prowadząc badania nad bronią biologiczną, nie zachowała ostrożności w laboratorium. Celem tych badań było, rzecz jasna, wyprodukowanie wirusa „Wuhan-400”, który zarażałby i zabijał tylko organizmy ludzkie. Skąd to wiadomo? Z książki „Oczy ciemności” Deana Koontza z 1981 r. Autor, pisząc ją, nie spodziewał się, że 40 lat później spora grupa ludzi całkiem serio potraktuje wytwory jego wyobraźni i że z twórcy thrillerów zamieni się w ich oczach w proroka.
Czy więc faktycznie czeka nas apokalipsa wywołana przez zjadliwego wirusa? A może to strachy na Lachy, które nie doprowadzą do XXI-wiecznej wersji „czarnej śmierci”, tak jak zabicie irańskiego generała Kasema Sulejmaniego przez USA nie skończyło się wybuchem III wojny światowej? Może to tylko kolejna nośna medialnie sprawa?
Odpowiedź na pytanie o to, kiedy, czego i jak bardzo powinniśmy się bać, jest jedną z najważniejszych dla przetrwania naszej cywilizacji. A jednak niewielu posiada narzędzia, by jej udzielić. Jesteśmy – by użyć słów ekonomisty i filozofa Nassima Taleba – zwodzeni przez losowość. Nie potrafimy wychwycić z informacyjnego szumu istotnego sygnału i kopiemy sobie grób, bojąc się nie tego, co trzeba, i nie wtedy, gdy trzeba. Czy da się temu zaradzić?

Celebrytka i statystyka

To nie jest artykuł o tematyce medycznej. Chiński koronawirus to zwyczajnie świetny pretekst do rozmowy o prawdopodobieństwie. To właśnie zrozumienie tego zagadnienia stanowi klucz do rozwiązania problemu i odpowiedzi na pytanie: kiedy należy się bać?
Ale najpierw kilka słów o tym, jak nie powinno się rozumieć prawdopodobieństwa i że nawet statystycy z brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Statystycznego miewają z tym trudności. Ma to związek z Kim Kardashian, amerykańską celebrytką, znaną z sekstaśmy, selfies na Instagramie i bycia żoną muzyka Kanye Westa. W 2018 r., gdy Donald Trump zaproponował nowe ograniczenia imigracyjne z powodu rosnącego rzekomo zagrożenia terrorystycznego, Kardashian opublikowała na Twitterze statystyki porównujące różne przyczyny śmierci pod względem częstości ich występowania w USA. Według danych w wyniku zamachów ginie średnio 16 Amerykanów rocznie, podczas gdy na skutek potrącenia przez autobus – 264, a wypadnięcia z łóżka – aż 737. Przesłanie było jasne: zagrożenie terrorystyczne jest niewielkie w porównaniu z niebezpieczeństwami będącymi nieodłączną częścią naszego codziennego życia. A Trump sieje panikę.
Dlaczego więc bardziej obawiamy się śmierci z rąk terrorysty niż w wyniku nieumiejętnego posługiwania się kosiarką do trawy (69 śmierci rocznie)? Ze względu – jak wymądrzają się często eksperci – na „heurystykę dostępności”. Znacznie łatwiej przypomnimy sobie ostatni zamach niż news o wypadku samochodowym, ponieważ o atakach media trąbią głośno i długo, wytwarzając poczucie, że terroryzm to chleb powszedni i czai się za każdym rogiem.
Autorem zestawienia o prawdopodobnych przyczynach śmierci nie była rzecz jasna Kardashianka. Celebrytka tylko zwróciła na nie uwagę Królewskiego Towarzystwa Statystycznego (jej tweet udostępniono 200 tys. razy), które postanowiło liczbę 69 (zgony z powodu wypadku z kosiarką) wyróżnić mianem „Statystyki roku”. Argumentowano, że „sposób użycia danych przez Kim Kardashian pokazuje, jak dzięki nim każdy z nas może uczynić debatę publiczną bardziej merytoryczną”.
Gdy to „oświecone” użycie statystyki zobaczył Nassim Taleb, jeden z największych specjalistów od ryzyka, załamał ręce. Choć wydał już trzy opasłe książki szczegółowo omawiające prawdopodobieństwo w „prawdziwym życiu”, niektórzy wciąż nie rozumieją, że terroryzmu i śmierci od kosiarki nie można umieszczać na jednej skali. Oba zjawiska należą do dwóch różnych domen: ekstremistanu i przeciętnostanu. Ekstremistan to domena tego, co „osobliwe, przypadkowe, bezprecedensowe i nieprzewidywalne”. Przeciętnostan to „tyrania tego, co typowe, rutynowe i oczywiste”. W tym pierwszym pojedyncza obserwacja może wpłynąć na całkowity wynik, w tym drugim – przeciwnie, nawet jeśli pojedyncza obserwacja odbiega od średniej, nie wpływa to na wynik. Świat finansów czy rozkład bogactwa to ekstremistan; pomiary wzrostu czy średniego spożycia kalorii w populacji to przeciętnostan. W ekstremistanie, który stanowi często o naszym życiowym powodzeniu, wykładana na uczelniach statystyka Gaussowska, opierająca się na rozkładzie normalnym i krzywej dzwonowej, nie ma zastosowania.
Dlaczego zatem terrorysta i drabina różnią się z punktu widzenia oceny ryzyka? Bo terrorysta może, w zależności od okoliczności, zabić jedną, sto albo i 100 tys. osób, a drabina – nie. Trudno się spodziewać, że w 2020 r. upadek z drabiny spowoduje śmierć więcej niż 1 proc. populacji Polski. A terrorysta z odpowiednim materiałem wybuchowym mógłby czegoś takiego dokonać. „Dane o wypadkach z przeszłości z udziałem drabin dają nam zadziwiającą dokładność w przewidywaniu, ile wydarzy się ich w przyszłości. Informacja o tym, ile osób zmarło w wyniku terroryzmu w zeszłym roku, na niewiele się w przewidywaniu zda” – podsumowuje Nassim Taleb. W skrócie: zbrodnicza działalność terrorystów jest skalowalna i często nieprzewidywalna, wypadki z udziałem drabiny skalowalne i nieprzewidalne nie są. No, chyba że ktoś zna szczególnie inteligentne drabiny o wrogich zamiarach.

O mały włos od pandemii

Lekcja pierwsza i najważniejsza brzmi zatem: żeby dobrze zdiagnozować stopień zagrożenia, musimy wiedzieć, w jakiej domenie się poruszamy: ekstremistanu czy przeciętnostanu.
Wróćmy teraz do koronawirusa. Niemal każda epidemia śmiertelnej choroby, której dotąd nie znaliśmy i której nie umiemy jeszcze leczyć, może się okazać „czarnym łabędziem”: niespodziewanym, wyjątkowym zjawiskiem o dużej sile oddziaływania. Każda taka epidemia należy więc do sfery ekstremistanu. Ale warto zanotować, że np. przyczyny tymczasowych, lokalnych wzrostów zachorowań na odrę są dobrze zbadane i współczesna medycyna wie, jak sobie z nimi radzić (szczepionki, edukacja, odpowiednie leczenie objawowe). Należą więc raczej do przeciętnostanu i szansa, że odra zdziesiątkuje populację, jest nikła. Chyba że ludzie masowo przestaną szczepić dzieci i zamiast lekarza będą wybierać Jerzego Ziębę (co mogłoby być samo w sobie czarnym łabędziem wynikającym z jakiegoś powszechnego urojenia – i takie przypadki w historii miały miejsce).
W przeciętnostanie znajdują się też (zazwyczaj) zachorowania na grypę, wliczając jej zmutowane odmiany. I to nawet jeśli umiera na nią rocznie wielokrotnie więcej osób, niż zmarło dotąd w wyniku zarażenia wirusem z Wuhan. Dlaczego? Po pierwsze liczba zgonów z powodu choroby to co innego niż poziom umieralności na nią. Na przykład w Polsce w sezonie 2018/2019 stwierdzono 3,7 mln zachorowań na grypę i 143 zgony. Oznacza to umieralność na poziomie 0,004 proc. Wirus z Wuhan z 360 ofiarami i 17 tys. zachorowań (dane na 3 lutego 2020 r.) to umieralność przekraczająca 2 proc. Umiera 2 tys. osób na 100 tys., a nie cztery. Po drugie zgony grypowe następują często w wyniku zawinionych powikłań (np. przechodzenia choroby). Po trzecie istnieją dostępne i dość skuteczne szczepionki na grypę.
A nawet jeśli grypa wymyka się spod kontroli, i tak notuje się niższą umieralność. Według najbardziej pesymistycznych szacunków umieralność w trakcie pandemii świńskiej grypy w latach 2009–2019 wynosiła 0,8 proc., podczas gdy umieralność na hiszpankę (1918–1920) osiągała nawet 20 proc. Wirusy grypy, chociaż wciąż niebezpieczne, przenoszą się do przeciętnostanu.
To, że aktualna epidemia koronawirusa (wywołuje m.in. ciężkie zapalenie płuc) należy do ekstremistanu, oczywiście nie oznacza, że na pewno będzie złowieszczym czarnym łabędziem. Jednak ani świadomość, że to zaledwie możliwość, ani to, że poprzednie niebezpieczne epidemie XXI w. (m.in. SARS czy ebola) nie zdziesiątkowały ludzkości, nie powinno nas uspokajać. Tak samo jak koguta nie powinno uspokajać, że znów przeżył niedzielę. W kolejną może być elementem obiadu.
Nawet jeśli niektóre obostrzenia związane z epidemią koronawirusa wydają się nam przesadne – jak choćby areszt domowy dla 60 mln Chińczyków – mogą rzeczywiście okazać się niezbędne. Lepiej dmuchać na zimne. Szwedzki lekarz Hans Rosling w książce „Factfulness” wspomina, że światowe organizacje zajmujące się zwalczaniem epidemii zbyt późno przystąpiły do działania, gdy w 2014 r. w Afryce pojawiła się fala zachorowań na gorączkę krwotoczną ebola. Potraktowały ją jako kolejną epidemię, która wygaśnie równie szybko, jak się zaczęła. Naiwnie przyjmowano, że liczba zachorowań będzie rosnąć liniowo, czyli relatywnie powoli. Jednak ku zdziwieniu ekspertów liczba ta się podwajała. Biorąc pod uwagę fakt, że umieralność na ebolę wynosi średnio 50 proc., a wirus jest wysoce zakaźny i w epoce globalizacji łatwo przenieść go w dowolny zakątek Ziemi, ryzyko światowej pandemii było wówczas wyższe niż w wypadku wirusa z Wuhan. Na szczęście kogut tę niedzielę przetrwał. Żyjemy.

Niebezpieczne GMO

Promowana przez Taleba strategia dmuchania na zimne opłaca się także w innych sferach – od rządowych interwencji w rynek, przez dopuszczalność produkcji żywności modyfikowanej genetycznie (GMO), po zmiany klimatu. Ekstremistan to duże terytorium i warto stosować tam tzw. zasadę ostrożności. Opracowano ją w Niemczech w latach 70. XX w. przy okazji projektowania nowych regulacji środowiskowych (borykano się wówczas m.in. z kwaśnymi deszczami). W uproszczeniu mówi ona, że jeśli istnieje trudne do oszacowania prawdopodobieństwo, iż jakieś działanie przyniesie skrajnie destrukcyjne skutki, lepiej go nie podejmować. Oczywiście zasady tej nie stosuje się za każdym razem. Możemy sobie wyobrazić sytuację, gdy umierając na raka, sięgamy po ostatnią deskę ratunku i decydujemy się na leczenie o bardzo niepewnym wyniku oraz nieznanej groźbie uśmiercenia (procedura jest bowiem całkiem nowa). Nasze działanie byłoby wciąż całkiem racjonalne, gdyż pozytywy (szansa na ozdrowienie i długie życie) są większe niż negatywy (odrobinę szybsza śmierć).
Racjonalne nie musi być jednak promowanie GMO jako przyszłości rynku spożywczego. Nassim Taleb zwraca uwagę, że obrona takiej żywności pod hasłem: „przecież modyfikujemy organizmy genetycznie od wieków, krzyżując je, to nic nowego, spokojnie!”, nie wytrzymuje probabilistycznej krytyki. Organizm i przyroda to systemy złożone, charakteryzujące się wielowymiarowymi i często nieliniowymi relacjami przyczynowymi, z których większość jest nam nieznana. Zmiana jednej składowej systemu może spowodować niespodziewaną i niebezpieczną reakcję łańcuchową. Tradycyjne krzyżowanie organizmów jest bezpieczne. Należy do przeciętnostanu. Z konieczności jest rozłożone w czasie i odbywa się w małej, lokalnej skali – system może więc dostosować się do zmian, a te niepożądane odrzucić. Nowoczesna inżynieria genetyczna daje zaś efekty natychmiastowe, które szybko można przełożyć na skalę przemysłową, nie dając tym samym czasu na systemowe dostosowanie bądź ewentualne wychwycenie i eliminację błędów. Taleb przekonuje, że właśnie przez to skalowanie jeden mały błąd w edycji czy transferze genów z jednego organizmu do drugiego może doprowadzić do ekologicznej hekatomby. Jesteśmy w dziedzinie ekstremistanu. Czy tę samą logikę da się zastosować np. do energii jądrowej? Nie – twierdzi Taleb. Awaria elektrowni atomowej, choć może spowodować duże szkody, nie ulega globalnemu skalowaniu, a ryzyko związane z jej działaniem jest w dużej mierze znane.
Czy to znaczy, że należy zrezygnować z zabawy genami? Nie, ale dopóki nie uda się wypracować odpowiednich mechanizmów bezpieczeństwa, nie należy jej uprzemysławiać. A dzisiaj ich nie ma. Przykład? W 2017 r. świat obiegła informacja, że amerykańska firma Recombinetics stworzyła bydło odporne na wysokie temperatury. Po dwóch latach okazało się, że w DNA zwierząt zawieruszył się gen odporności na antybiotyk pochodzący od bakterii. Przypadkiem. Genetycy z początku to przeoczyli. Istnieje ryzyko, że gdyby takie odporne na upał i antybiotyki bydło zostało wprowadzone do masowej hodowli, inne bakterie żyjące w krowim przewodzie pokarmowym przejęłyby gen i w końcu zagroziły ludziom. Intuicyjny strach przed technologiami modyfikacji DNA zwierząt i roślin ma podstawy.
W przypadku zmian klimatu sprawa jest równie skomplikowana. Wiadomo, że wzrost średniej temperatury Ziemi może wywołać różnego typu skrajnie negatywne zjawiska, jak masowe migracje z biednego, gorącego Południa na bogatą i chłodną Północ. Jednak zapobieganie zmianom klimatu może też spowodować katastrofalne skutki, jeśli użyje się nieodpowiednich metod. Weźmy inżynierię klimatyczną, czyli pomysły na obniżanie temperatury poprzez ograniczenie promieniowania słonecznego docierającego na Ziemię. Opisuje je Steven Pinker w książce „Nowe oświecenie”: „Eskadra samolotów mogłaby rozpylać w stratosferze mgiełkę siarczanów, kalcytu albo nanocząstek, rozciągając cienki całun, który odbijałby światło słoneczne. (...) Ewentualnie flota okrętów chmurowych rozpylałaby w powietrzu delikatną mgiełkę morskiej wody. Parowałaby i zabarwiała chmury na biało, więc też odbijałyby więcej światła”. Pinker zauważa jednak, że chociaż działania te są relatywnie niedrogie i niewymagające specjalnych nowych technologii, jednocześnie są niebezpieczne. Dlaczego? Sterując klimatem globalnie, moglibyśmy zaburzyć sekwencje opadów, uszkodzić warstwę ozonową, co w sumie mogłoby być jeszcze gorsze w skutkach niż zostawienie globalnego ocieplenia samemu sobie. Oto ekstremistan. Niebezpieczny czarny łabędź na horyzoncie. Lepiej zastosować zasadę ostrożności.
Na marginesie – jeśli ktoś chciałby jej używać np. wobec szczepionek (tj. nie używać szczepionek, bo mogą zaszkodzić), to znaczy, że zapomina, w której domenie się znajdują. Niebezpieczny odczyn poszczepienny, chociaż faktycznie występuje, to w marginalnym i przewidywalnym odsetku. Szczepionki należą do przeciętnostanu.

Zabójczy instynkt pośpiechu

W ekstremistanie należy dmuchać na zimne, ale nie należy robić tego bezmyślnie. Hans Rosling przyznaje w „Factfulness”, że zdarzyło mu się nie zastosować do tej zasady. Padł ofiarą, jak to określa, „instynktu pośpiechu”, w efekcie czego przyczynił się do śmierci kilkunastu mieszkańców mozambijskiego regionu Memba, w którym pracował na przełomie lat 70. i 80. W Memba wybuchła wtedy epidemia nieznanej choroby, objawiającej się nagłym i całkowitym paraliżem nóg, a czasami ślepotą. Z początku nie było wiadomo, czy to choroba zakaźna, więc Rosling pozytywnie zaopiniował pomysł burmistrza pobliskiego miasta Nacala, by zablokować drogi dojazdowe do Memby. Mieszkańcy Memby, którzy pracowali w Nacali, w obliczu nagłego braku autobusów postanowili dotrzeć do pracy kutrami rybackimi. „Nikt nie umiał pływać i kiedy fale przewróciły łodzie, wszyscy: matki, ich dzieci i rybacy, utonęli. Popołudniem udałem się na północ. Gdy jechałem przez Membę, natknąłem się na ludzi układających na poboczu martwe ciała. (...) Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć. Dlaczego powiedziałem do burmistrza: musi pan coś zrobić?” – pyta rozpaczliwie Rosling. Okazało się, że choroba nie była zakaźna. Wynikała ze związanego z klęską głodu spożywania surowego manioku, który do jedzenia nadaje się dopiero po przetworzeniu.
Rosling padł ofiarą „naiwnego interwencjonizmu”, czyli instynktu podejmowania jakiegokolwiek działania w razie niebezpieczeństwa, nawet jeśli nie ma ono większego sensu albo samo w sobie może być groźne. Jest on do pewnego stopnia warunkowany ewolucyjnie. Bodziec wywołujący strach podróżuje do ciała migdałowatego (to w nim powstają reakcje obronne, rodzą się agresja i negatywne emocje) ok. 12 milisekund, a 250–300 milisekund potrzeba nam, by poczuć zagrożenie świadomie. Reakcja instynktowna może pojawić się w tzw. międzyczasie, a jej opanowanie jest trudne. Dawniej, gdy żyliśmy w puszczy, taka reakcja mogła być zbawienna, ale i tak nie zawsze. Nawet wówczas strach bywał złym doradcą. Instynktowna ucieczka przed tygrysem ma sens, ale już ucieczka przed niedźwiedziem zwiększa ryzyko, że zostaniemy śmiertalnie poturbowani. Lepiej strach opanować i zamiast uciekać, zacząć do niedźwiedzia… mówić.
W XXI w. na większość zagrożeń – tych, o których słyszymy w mediach – lepiej nie reagować instynktownie. Jeśli słyszymy, że koronawirus dotknął Chińczyków, optymalną strategią nie jest uciekanie przed każdym, kto wygląda na Azjatę. O ile nasz biologiczny strach może mieć podstawy, o tyle reakcja powinna być przemyślana. Niedźwiedź nas nie pożre, a wirus nie zabije tylko pod warunkiem – jak sugeruje podtytuł cytowanej książki Roslinga – że uzbroimy się „w realną wiedzę”, jak tę o dwóch domenach w dziedzinie prawdopodobieństwa, ekstremistanie i przeciętnostanie. I jeśli nauczymy się wychwytywać sygnał z informacyjnego szumu. Koniec końców to ignorancji powinniśmy bać się najbardziej.