Powiadali: „rząd nie rozwiązuje problemów. Rząd JEST problemem”. Albo „rynek zawsze znajdzie najlepsze rozwiązanie. Byle tylko mu w tym nie przeszkadzać”. Gdzie się podziali libertarianie, których kiedyś tak pełno było w debacie ekonomicznej? Wyginęli? Przytłoczył ich bezmiar sukcesu osiągniętego w czasach Reagana, Clintona oraz Thatcher i Balcerowicza? A może stało się coś jeszcze innego. Może po prostu… zmienili zdanie.
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Rozejrzyjmy się dookoła. W grudniu wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii wygrali konserwatyści. A przecież jeszcze jakiś czas temu zdawało się, że ich czas dobiegł końca. U władzy są przecież od 2010 r. i zaordynowali Brytyjczykom niszczącą politykę cięcia wydatków publicznych. A później wypuścili z butelki dżina brexitu, czego następnie sami srodze się przestraszyli. Zdołali jednak wygrać wybory w porywającym stylu. Spójrzmy więc nieco bliżej. Zajrzyjmy pod stare partyjne etykietki, na których widać odciski palców wszystkich torysowskich poprzedników. Co jest w środku?
W środku widać dość nowatorską mieszankę. Konserwatyści Borisa Johnsona poszli na wybory z zestawem propozycji zupełnie innych niż w czasach Thatcher czy nawet Camerona. Poprzednicy zawsze mocno artykułowali postulaty wolnorynkowe (nawet libertariańskie): niskie podatki, wydatki czy wycofanie się państwa z regulacji rynku pracy. Johnsonowcy robią (a przynajmniej obiecują zrobić) rzeczy dokładnie odwrotne. W kwietniu płaca minimalna ma zostać podniesiona w jednym rzucie aż o 6 proc. W górę pójdą też wydatki publiczne (kanclerz skarbu Sajid Javid mówi o miliardach funtów na inwestycje). Ktoś powie, że chodzi o zdobycie poparcia klasy robotniczej, która mocno w ostatnich latach zubożała. Pewnie tak. I nawet udaje się to osiągnąć (wiele tradycyjnie laburzystowskich okręgów zagłosowało w grudniu 2019 r. na Borisa Johnsona). Ale przecież nie wyjaśnimy tak wszystkiego. W końcu Thatcher też walczyła o głosy społecznych dołów, ale robiła to, prezentując zupełnie inną narrację (dowodziła, że rozbudowane państwo i podatki służą raczej elitom niż zwykłemu człowiekowi). Teraz jest jednak inaczej. Fakty są takie, że torysi idą naprzód z nową krytyczną wobec rynku narracją. A przegranym laburzystom pozostaje bezsilna złość na Johnsona i spółkę za to, że „ukradli nasze pomysły”.
Brzmi znajomo? I słusznie. Przecież to dokładnie ten sam lament, który słyszymy od kilku lat w wielu innych krajach. Od Stanów Zjednoczonych, gdzie Donald Trump przepłoszył demokratów z postindustrialnego pasa rdzy, zapowiadając, że będzie bronił dawną klasę robotniczą przed negatywnymi skutkami globalizacji; po Polskę, bo u nas zjawisko przejścia PiS (dawnej prawicy) na pozycje lewicowo-socjalistyczne widać przecież jeszcze wyraźniej (500+, podwyżki płacy minimalnej, zakaz handlu w niedzielę). No chyba że ktoś jest tak politycznie zacietrzewiony, że bardzo, ale to bardzo nie chce tego dostrzec.
Procesy te nie uszły uwadze bystrych komentatorów. Ostatnio spory tekst poświęcił im Tyler Cowen, ekonomista z Uniwersytetu George’a Masona, a przy okazji jeden z czołowych amerykańskich libertarian. Jego zdaniem dawni wolnorynkowcy przechodzą na pozycje libertarianizmu państwowego (state capacity libertarianism). Po pierwsze dotarło do nich, że rynek nie przynosi tak jednoznacznie dobrych rezultatów, jak dowodzili. Wiele kwestii (np. kryzys klimatyczny) zwyczajnie nie chce się samoregulować. Aby nie wylądować na pozycjach zgorzkniałego negacjonisty (jakie globalne ocieplenie?), trzeba stawić czoła rzeczywistości.
Drugi powód wiąże się z tym, że może siłę libertarianizmu w latach 1980–2008 zwyczajnie przeceniano. Owszem – było jej pełno na poziomie ekspercko-thinktankowym. Wielu polityków i mediów to kupowało. Ale przecież szerokie masy nigdy nie przeszły na wolnorynkową ortodoksję. W końcu nawet prawicowi politycy musieli zrozumieć, że gdy skończą się wymówki i tematy zastępcze, także oni staną wobec dylematu: albo wolnorynkowa mantra, albo seria wyborczych porażek.
I wreszcie, po trzecie, może wielu libertarian nigdy w rynek aż tak mocno nie wierzyło? Owszem – pryncypialne naśladowanie von Hayeka i gadanie o wolności było kiedyś sexy, zwłaszcza w czasach zimnej wojny, gdy walczono ze „złymi czerwonymi”. Ale po upadku bloku wschodniego ta wolność stała się frazesem. A czasem nawet zaprzeczeniem samej siebie. Nadszedł więc czas, by dorosnąć. I właśnie to się chyba wolnorynkowcom w różnych miejscach świata przytrafiło w ostatnich latach.
Pryncypialne naśladowanie von Hayeka i gadanie o wolności było kiedyś sexy, zwłaszcza w czasach zimnej wojny, gdy walczono ze „złymi czerwonymi”. Ale po upadku bloku wschodniego ta wolność stała się frazesem. A czasem nawet zaprzeczeniem samej siebie