Wybory lidera Platformy mogły być okazją do ożywienia wiary, że partia ta jest potrzebna Polsce. Z szansy chyba nie skorzystano.
Magazyn DGP 17.01.20 / Dziennik Gazeta Prawna
W serwisie bukmacherskim STS kurs Borysa Budki na wygraną w wyborach lidera Platformy Obywatelskiej wynosi 1.30. To oznacza, że za jedną złotówkę na niego postawioną można dostać 1,30 zł. Za zwycięstwo jego najpoważniejszego rywala Tomasza Siemoniaka bukmacherzy oferują obecnie 6 zł za każdą postawioną złotówkę, Bartosza Arłukowicza – 10 zł, Bogdana Zdrojewskiego – 15 zł, Joanny Muchy – 40 zł, a Bartłomieja Sienkiewicza – 50 zł.
Kampania wewnątrz partii weszła w taką fazę, że współpracownicy Budki zaczęli zarzucać ludziom Siemoniaka tworzenie w sieci fałszywych kont wychwalających kandydaturę byłego szefa MON, a deprecjonujących byłego ministra sprawiedliwości (sprawę opisała Wp.pl).

Zmiana i kontynuacja

Opinię, że Budka to faworyt, potwierdzają członkowie Platformy. – Siemoniakowi zaszkodziło wrażenie, że jest namaszczony przez Grzegorza Schetynę, choć wbrew temu, co pisali prawicowi dziennikarze, nie jest jego człowiekiem. Budka z jednej strony kojarzy się z kontynuacją – był wiceprzewodniczącym partii przy Schetynie, z drugiej – można go uznać za kogoś, kto otwiera nowy początek – tłumaczy wieloletni polityk PO.
Media często sprowadzają rzecz całą do personalnej rozgrywki. Schetyna długo miał nadzieję, że przetrwa burzę. O tym, że nie będzie startował, zdecydował po serii telefonów, kiedy prawie wszyscy znaczący platformersi odmówili mu poparcia. Wcześniej otwarcie zrobiła to kandydatka na prezydenta Małgorzata Kidawa-Błońska.
Dziś Schetyna ma poczucie podwójnej porażki, bo nie wie, co dalej. Jego relacje z Budką są niby poprawne. Ale ten ostatni opiera się na grupie młodych posłów, których stosunki z dotychczasowym liderem są więcej niż złe. Mówi się, że sekretarzem generalnym przy Budce, a więc człowiekiem administrującym partią, zostanie Sławomir Nitras. On zaś jest wrogiem Schetyny od dawna.
Z pewnością w PO w kłopoty popadną główni autorzy poprzedniej kampanii, tacy jak Piotr Borys czy Robert Tyszkiewicz, żołnierze Schetyny. Siemoniak wytarguje dla siebie pewnie pozycję wiceprzewodniczącego. Sam Schetyna ma za to przed sobą może nie pełną marginalizację, ale czas czekania. Do czego przyzwyczaił go już Donald Tusk, wsadzając do zamrażalnika w 2009 r. i upokarzając w 2011 r.
To wszystko są jednak didaskalia. Można bowiem spytać o to, o co spytał Stefan Sękowski, konserwatywny publicysta i współpracownik Nowej Konfederacji: „Sześć osób kandyduje na stanowisko szefa Platformy Obywatelskiej. I póki co od różnych analityków słyszę, że ten jest bardziej elokwentny, tamten bardziej ładny, a Joanna Mucha to jedyna kobieta w zestawie. Nic nie wiem o tym, jaką wizję PO mają poszczególni kandydaci. Kto z nich chce iść na większe zwarcie, a kto być może chciałby, by Platforma była bardziej konstruktywną opozycją; kto zarzuci konserwatywną kotwicę, a kto będzie sterował bardziej na lewo; czy poza frazesami interesuje ich ekologia, czy przeciwnie itp. itd.”. Czy ma rację?

Skazani na reakcję

Posłankę Joannę Muchę zastaję w pociągu do Gdańska, gdzie ma się spotykać z tamtejszymi działaczami (w wyborach uczestniczą wszyscy członkowie PO). Potem Olsztyn i Białystok. Regiony organizują takie spotkania, na każde przychodzi po kilkadziesiąt osób. W sobotę odbędzie się nawet debata wszystkich kandydatów w Krakowie. Posłanka rozsyła z podróży swój 14-punktowy pomysł na partię. Jest tam mowa o odrodzeniu think tanków, o zerwaniu z wodzowskim modelem zarządzania strukturami, o postawieniu na ludzi z kręgu Młodych Demokratów.
Znaczną część tych założeń organizacyjnych podzielają także pozostali kandydaci, łącznie z faworytem, czyli Budką. On i Siemoniak opowiadają jeszcze o biurze PO w każdym powiecie, co jest chwytliwym symbolem schodzenia partii w dół, spotykania się z ludźmi.
Trzeba przyznać, że to jednak Mucha najmocniej postawiła problem, który pojawiał się od dawna gdzieś wokół czy w tle liberalnej opozycji. Mowa o krytyce modelu „opozycji totalnej”. – To nas skazuje na reaktywność, my nie możemy być w każdej sprawie tylko na „nie”. Musimy przedstawiać własne rozwiązania – deklaruje. Propozycje z kolejnych programów wyborczych partii są jej zdaniem zbyt niespójne i przypadkowe.
Jakaś debata się więc toczy. Skąd wobec tego wrażenie, że niewiele wiemy o tym, co prezentuje każdy z kandydatów na szefa PO? Zacznijmy od tego, że każdy z nich ma jednak trochę inne cele.
Bartosz Arłukowicz, człowiek, który przyszedł do Platformy z lewicy, może mieć poczucie, że wciąż niesie go niewątpliwy sukces w wyborach europejskich. Tyle że wrażenie tego triumfu cokolwiek zbladło. Bogdan Zdrojewski szuka finału swojego wieloletniego sporu personalnego ze Schetyną na Dolnym Śląsku. Bartłomiej Sienkiewicz, najświeższy nabytek PO, swoim pozbawionym szans startem może chcieć umocnić związki z partią, a nawet zatrzeć wrażenie skandalu, który w 2014 r. wyeliminował go z rządu Donalda Tuska. A Siemoniak korzysta z gestu Schetyny, aby się umościć w nowym kierownictwie.

Burzy mózgów nie będzie

Jeśli mają jakieś pomysły, to na ogół cząstkowe. Arłukowicz zaproponował nie tylko kolegialny system zarządzania Platformą, lecz także taką aktywizację szeregowych działaczy, że wielu z nich podobno wystraszył. Reszta mówi coś na spotkaniach, ale nikt tego przecież nie relacjonuje. Joanna Mucha zaczęła pisać program już nie dla partii, a dla Polski, w odcinkach na Facebooku. Ona jednak jako kandydatka z małymi szansami ma niewiele możliwości, aby zaprezentować go szerszej publice.
To samo dotyczy facebookowego programu Bogdana Zdrojewskiego, w większym stopniu nastawionego na usprawnienie procedur partyjnych niż na korektę przeszłych i przyszłych obietnic wyborczych. Można w nim wyczytać ciekawe rzeczy, jak choćby przestrogę przed wojowaniem z elektoratem PiS. Tu jednak ogon rządzi w wielu wypadkach psem. Od deklaracji tego czy innego polityka Platformy ważniejsze bywają wypowiedzi wspierających ich celebrytów i mediów.
A przecież ta kampania była szansą na swoistą burzę mózgów adresowaną nie tylko do aparatu, ale i do sympatyków – także do intelektualnego zaplecza. Trudno tu o precyzyjne analogie z amerykańskimi prawyborami. Te dotyczą kandydatów do prezydentury i są z natury rzeczy kierowane do wyborców, bo głosują w nich Amerykanie zarejestrowani jako republikanie lub demokraci. Ale nawet debaty w partiach zachodniej Europy przy okazji wyłaniania lidera są – ma tu rację Sękowski – bardziej publiczne, zwrócone na zewnątrz, ku obywatelom. Przy wszystkich różnicach realiów i przy znanej niechęci polskich mediów do relacjonowania merytorycznych dyskusji była to jakaś szansa na umysłowe, a także PR-owskie ożywienie wokół PO.
Niewiele wskazuje na to, żeby została wykorzystana. Przykładowo, nie powstał poważny artykuł wychodzący z kręgu Platformy, próbujący się uporać ze stojącymi przed nią dylematami. Pretensje wewnątrzpartyjnych oponentów wobec Schetyny, że partia skostniała pod jego kierownictwem, można skierować pod adresem niemal wszystkich polityków, którzy próbują go zastąpić.
Oczywiście da się znaleźć dla tego skostnienia wiele objaśnień. Obie główne partie, PiS i PO, są dziś warownymi twierdzami. W takich twierdzach trudno o burze mózgów. W PiS decyduje wola jednego człowieka, Jarosława Kaczyńskiego. W PO widać lęk przed jakimkolwiek sporem. Podczas „prawyborów” prezydenckich sparaliżował on nawet tak wyrazistą postać jak Jacek Jaśkowiak. W efekcie mówił on niemal to samo, co jego chyba pozbawiona w dużej mierze poglądów konkurentka.
Zapewne wciąż pokutuje w PO pogląd Donalda Tuska: „Jeśli masz wizję, to idź do psychiatry”. – Nie zgadzam się z takim stawianiem sprawy – ucina Mucha. Oczywiście trudniej o jednoznaczne wizje w partii próbującej się obracać w różne strony, pozyskiwać różne grupy interesów i środowiska, krótko mówiąc, skazanej na pewną obłość. To skądinąd model wielu partii zachodnich, więc platformersi mogą mieć poczucie niesprawiedliwości losu.
Tylko że brak przekonań nie zawsze jest atutem w polskiej polityce. Jarosław Kaczyński zawdzięcza swój sukces posiadaniu wizji, owszem, naginanej potem na różne sposoby do rzeczywistości, a dziś cokolwiek kostniejącej. Ale kiedyś opłacalnej.

Może to naturalna zapaść?

Czy wiemy, czego chce dla Polski ten, który ma największe szanse na prowadzenie Platformy, czyli Borys Budka? Dostał szansę na ich częściową prezentację dzięki wywiadom w mediach, choćby w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.
W swoich wypowiedziach próbuje łączyć przekaz wolnościowy dawnej Platformy z wymuszoną akceptacją dla wielkich transferów socjalnych Zjednoczonej Prawicy. Budzi pewien mój szacunek, kiedy broni odrzucanego dziś zarówno przez PiS, jak i lewicę etosu klasy średniej z jej zaradnością i ciężką pracą (z tego wynika choćby opór wobec podnoszenia kosztów pracy). Zarazem nie jest w stanie wytłumaczyć sytuacji, w której PO ściga się na demagogię z obozem rządzącym (przyjęcie do szpitala w ciągu godziny). No i można pytać, czy ten pełen łamańców programowy miszmasz nie na miarę wyzwań porwie masy starych lub przyciągnie nowych wyborców.
Joanna Mucha proponuje coś innego: zamiast składania do kupy różnych wycinków i reagowania na to, co robi obóz władzy, chce pisać program od nowa, dla wszystkich dziedzin: edukacji, opieki społecznej czy ekologii. Co z kolei może brzmieć nazbyt abstrakcyjnie i inteligencko. Posłanka chce też skupienia się na obronie grup, które w wyborach okazały się mniejszościami: lekarzy, nauczycieli, przedsiębiorców. I to nie jawi się więc jako recepta na szybki sukces. Niewykluczone jednak, że takie podejście to przynajmniej szansa na więcej myślenia. A jest z tym w obozie opozycji kłopot. W wyliniałej, zmęczonej własnym istnieniem Platformie chyba kłopot największy.
Oczywiście można na to spojrzeć zupełnie inaczej. Platforma padła ofiarą naturalnego cyklu koniunkturalnego. Płaci za błąd liberalnych elit, które nie zauważyły, że transformacja się kończy, że Polacy oczekują większej partycypacji ekonomicznej i godnościowej, że mamy do czynienia z europejskim fermentem, na który niekoniecznie najlepszą odpowiedzią jest grzeczny euroentuzjazm. Że czasem warto, choćby w sprawie imigrantów, patrzeć kategoriami obrony własnego interesu narodowego.
Jeśli tak jest naprawdę, to, co wymyśli szóstka kandydatów, ma mniejsze znaczenie, podobnie jak brak na scenie Tuska czy kanciasty styl Schetyny. Trwa czas naturalnej zapaści, pokuty, który trzeba przeczekać, śledząc, kiedy obóz prawicy się wreszcie wyłoży. Do tego dochodzą następne kłopoty – podmywanie dawnego kolosa z prawa z i lewa przez nowe PSL i przez drapieżny blok Czarzastego i Zandberga, które nie kołacząc do wszystkich Polaków, mogą sobie pozwolić na większą wyrazistość.

Po co Polsce PO?

Możliwe, ale i w takim przypadku warto sobie przynajmniej pomagać, a nie przeszkadzać. Większość kandydatów na lidera PO to ludzie posługujący się językami zaprzeszłych epok, w niemniejszym stopniu co Kaczyński z Brudzińskim i Błaszczakiem, którzy mogą być anachroniczni, bo w paru kwestiach utrafili w swój czas. Zwracano uwagę na kontrast podczas debaty nad exposé premiera Morawieckiego – między dynamicznym, operującym konkretami Zandbergiem i smętnie jadącym antypisowską mową-trawą Schetyną. Czy z Budką, Siemoniakiem, nawet z najbardziej barwnym Arłukowiczem na miejscu lidera byłoby zasadniczo inaczej?
Żaden z nich nie ma również charyzmy Tuska, która pozwalała przez lata przesłaniać elementarną niechęć do zmieniania czegokolwiek. Ba, żaden nie ma energii i sprawności organizacyjnej Schetyny. Wiemy to np. po sposobie, w jaki prawie wszyscy kierowali w przeszłości ministerstwami. Mówi polityk PO: „Grzegorz miał mnóstwo wad, na dokładkę narobił sobie wrogów i właściwie jest karany słusznie, także w sensie symbolicznym. Ale czy działacze nie zatęsknią za nim wkrótce, przy Budce i Nitrasie jako szefach partii? To dopiero będzie bałagan. Partia to też firma”.
Platformę powinien więc czekać gruntowniejszy obrachunek, łącznie z odpowiedzią na pytanie, czy w każdej sprawie da się być wyłącznie na „nie”, także w kwestiach dotyczących polskiej racji stanu. Wynik takiego obrachunku byłby i tak niewiadomą, bo nikt nie zagwarantuje żadnej partii obrodzenia w talenty.
Żadnego obrachunku oczywiście nie będzie. Pozostanie improwizacja z niewiadomym wynikiem, bo można też szukać słabych punktów Kosiniaka, lewicy albo jakiegokolwiek nowego projektu. I przecież PO ma struktury, fundusze, poczucie organizacyjnej ciągłości. Tylko że osłabia ją nawet własny brak pewności, czy jest potrzebna Polsce. Plotka o partii Szymona Hołowni z namaszczeniem schowanego za granicą Tuska, chyba wyssana z palca, jest brana w szeregach Platformy całkiem poważnie. A nie powinna. ©℗