Słowa Emmanuela Macrona o NATO w stanie śmierci mózgowej zelektryzowały media zwłaszcza w tych państwach, które traktują Sojusz jako podstawową gwarancję bezpieczeństwa. Francuski przywódca w ostatnim czasie coraz odważniej kreśli ambitną wizję roli Paryża w Europie i reszcie świata. Wizję radykalnie sprzeczną z polskimi interesami.
W tej wizji Rosja odgrywa bardzo istotną rolę – Francuzi muszą kimś lewarować swoje realne znaczenie, jeśli chcą zaproponować alternatywę niemieckiemu przywództwu. Wczoraj dwudniową wizytę roboczą nad Sekwaną zakończył minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow. „Relacje rosyjsko-francuskie w ostatnim czasie nabrały nowej dynamiki zgodnie z kursem przyjętym przez prezydenta [Władimira] Putina i prezydenta Macrona, zakładającym pogłębienie stosunków dwustronnych” – oświadczył rosyjski resort dyplomacji. Słowa wypowiedziane w rozmowie z tygodnikiem „The Economist”, ale i kilku innych przemówieniach, to muzyka dla moskiewskich uszu. I sygnał ostrzegawczy dla Warszawy, którą Macron chce przekonywać do zmiany podejścia za pośrednictwem Viktora Orbána.
Trudno odmówić Macronowi racji, kiedy przekonuje w kontekście niedawnej wolty prezydenta USA Donalda Trumpa w sprawie syryjskich Kurdów, że Ameryka jest nieprzewidywalna, „nie podziela naszej idei europejskiego projektu” i że w związku z tym skuteczność art. 5 Traktatu północnoatlantyckiego, przewidującego pomoc wzajemną na wypadek agresji, stoi pod znakiem zapytania. Turecka agresja na kurdyjskie parapaństwo, dokonywana w taktycznym sojuszu z Rosją, nie pomaga w koordynacji działań NATO ani budowie zaufania między aliantami.
Tym niemniej Macronowskie „nie wiem” w odpowiedzi na pytanie, czy art. 5 wciąż obowiązuje, ma swoją potężną wagę, jeśli się uwzględni, że padło z ust urzędującego prezydenta mocarstwa atomowego, a nie korzystającego z pełnej wolności wypowiedzi eksperta, publicysty czy nawet szeregowego polityka. Choć warto umieścić je w kontekście historycznym i wspomnieć, że Paryż nawet w latach zimnej wojny nie był przesadnie lojalny wobec swoich aliantów, a w 1966 r. wycofał się nawet z wojskowych struktur Sojuszu.
Macron kontynuuje w pewien sposób linię wytyczoną przez Charles’a de Gaulle’a. Paryż tradycyjnie postrzega dążenie do dobrych relacji z Moskwą – czerwoną czy białą – jako przeciwwagę dla wpływów amerykańskich, pomocną w budowaniu wpływów V Republiki. Mimo że czasem prowadzi to do paradoksu. Jak teraz – słowa o „śmierci mózgowej” i naruszenie tabu dotyczącego art. 5 uderzają w NATO równie mocno, co pogróżki Trumpa, że wycofa się z Sojuszu, jeśli Europa nie zacznie go silniej finansować.
W sierpniu podczas dorocznej narady ambasadorów francuski prezydent mówił o Europie jako o „teatrze strategicznej bitwy między Stanami Zjednoczonymi a Rosją”. Nie da się przełamać tej sytuacji „bez głębokiego, bardzo głębokiego przekalkulowania naszych relacji z Rosją”, bo bez tego „popychamy ją albo do dalszej izolacji, która wzmocni tarcia, albo sojuszy z innymi wielkimi potęgami, jak Chiny”. Stąd już o krok do realizacji doktryny Dmitrija Miedwiediewa o budowie Europy od Lizbony po Władywostok w kontrze do Waszyngtonu.
Można dowodzić, że logika Macrona opiera się na błędnym założeniu, że Rosja złagodnieje, jeśli Zachód będzie jej ustępował. Rosyjska agresja na Gruzję w 2008 r. i Ukrainę w 2014 r. nastąpiła przecież w czasach, gdy relacje z Zachodem można było uznać za poprawne – a na pewno najważniejsze zachodnie stolice nie zamierzały się z Moskwą konfliktować. Ale na tym założeniu opiera się wizja Macrona, więc nie powinniśmy od niego abstrahować.
W tym kontekście należy też oceniać zablokowanie przez Francuzów decyzji o rozpoczęciu przez Komisję Europejską rozmów akcesyjnych z Albanią i Macedonią Północną, chociaż samo rozpoczęcie rokowań nie niesie jeszcze za sobą żadnych politycznych skutków. Zwłaszcza władze w Skopje mogą czuć się rozczarowane, bo żeby dostać takie zielone światło, kosztem ogromnych napięć wewnętrznych, zmieniły nawet nazwę państwa, by zadowolić greckich sąsiadów.
Macron chce, by najpierw zreformowano procedurę przyjmowania nowych państw do UE. W bałkańską niszę polityczną chętnie weszliby unijni rywale, jak Rosja, Turcja czy Chiny (czy i jak wchodzą, to temat na inną analizę). Dlatego na zablokowaniu Skopje i Tirany mogą skorzystać właśnie oni. A jeśli Europa – jak chce tego Paryż – ma odgrywać samodzielną rolę, musi być panią własnego podwórka.
Macron buduje swoją Europę w kontrze do Niemiec. Żeby rzucić Berlinowi wyzwanie, Paryż musi się jakoś odróżnić. Najwyraźniej liczy na to, że Berlin osłabnie, gdy urząd kanclerza opuści Angela Merkel. RFN wspiera procesy integracyjne Bałkanów Zachodnich, jest nieco ostrożniejsza wobec Rosji (choć nie powinniśmy zapominać o kwitnącej współpracy energetycznej) i mniej antyamerykańska, a Merkel w dodatku należy do innej eurorodziny politycznej niż Macron. Warszawie w większości tych spraw bliżej do Berlina niż Paryża.