Brexit przeciąga się już tak bardzo, że zmienił chyba znaczenie słów „wyjść po angielsku”. Ale nie ma co marudzić. Mądry człowiek ze wszystkiego będzie potrafił wyciągnąć lekcję na przyszłość.
Magazyn DGP 25.10.19. / Dziennik Gazeta Prawna
Często przywoływany przeze mnie bloger ekonomiczny Chris Dillow uważa, że akurat nauk z brexitu jest przynajmniej kilka. A ja się z nim zgadzam. Nawet więcej. Uważam, że gros jego obserwacji osadzonych w wyspiarskim kontekście spokojnie da się zastosować do naszej polskiej rzeczywistości.
Dillow radzi przede wszystkim, aby uważać na media. Jest oczywiste, że środki masowego przekazu mają swoje sympatie. Czasem to sympatie wynikające z preferencji politycznych kluczowych decydentów danej stacji lub redakcji. A czasem z ich głębszego klasowo-kulturowego pochodzenia. To bez znaczenia, skąd się biorą te sympatie. Ważne, by wiedzieć, że są i będą. I u nich, i u nas. Nie chodzi nawet o to, jak media pokazują racje „swoich”. Prawdziwym testem jest to, jak przedstawiają opinie „tych drugich”.
Niestety, istnieje tendencja, żeby zrobić to w sposób pozornie uczciwy. Ale tak naprawdę polegający na wybraniu tych przedstawicieli nielubianego przez nas obozu, którzy są najbardziej obciachowi lub przedstawiają najmniej przekonującą argumentację. Wtedy nie trzeba już nawet nic mówić. Na przykład BBC wypuszcza jakiegoś ględzącego od rzeczy zwolennika brexitu i gotowe. Przekonanie, że wszyscy brexitowcy są kretynami, zostało ugruntowane.
Dobrym sposobem na radzenie sobie z takimi pułapkami jest ciągłe podważanie własnych przekonań. Brexitowcy powinni – zdaniem Dillowa – cały czas pytać samych siebie: „Dlaczego tak wielu zawodowych ekonomistów mówi, że nie mamy racji? Czemu nie możemy ich przekonać? Co jest nie tak z naszą argumentacją?”. Zwolennicy pozostania w Unii muszą się za to zastanawiać: „Dlaczego tak wielu ludzi zagłosowało za wyjściem? Dlaczego nasze argumenty ich nie przekonały? Co robimy nie tak?”. Nie wolno przy tym iść na łatwiznę. To znaczy ukontentować się założeniem, że „wszyscy inteligentni ludzie są po naszej stronie, a reszta po prostu nic nie rozumie” (a tak, niestety, zdaje się myśleć gros przeciwników brexitu). Ani ułatwiać sobie sprawy założeniem, że „skoro są za pozostaniem w Unii, to na pewno dlatego, że Europa im płaci” (taką opinię da się często usłyszeć wśród zwolenników wyjścia).
Warto również pamiętać, że temat „w Unii czy poza Unią” od dawna nie jest już tylko i wyłącznie plebiscytem dotyczącym opłacalności uczestnictwa w integracji europejskiej. W międzyczasie stał się on przedmiotem wielkiej debaty. Choćby o modelu demokracji, w którym chce funkcjonować brytyjskie społeczeństwo. To de facto pytanie o możliwość odejścia od ikonicznego wręcz parlamentaryzmu gabinetowego w kierunku większej demokracji bezpośredniej. Na tak postawione pytanie – zarówno w obozie „leave”, jak i „remain” – głosy będą pewnie podzielone. Niejednego brexitowca zatrwoży pewnie wizja odwołania się do woli ludu w kwestii renacjonalizacji niektórych gałęzi gospodarki. Bo to by oznaczało zawrócenie z drogi, na którą Zjednoczone Królestwo wprowadzili thatcheryści. Inny wymiar tego samego zjawiska to tożsamości, w jakie obozy pro- i antybrexitowe w międzyczasie obrosły. Zwolennicy wyjścia z UE postrzegają swoich przeciwników jako „elitarystów”. Antybrexitowcy zaś zarzucają brexitowcom konserwatyzm społeczny i marzenie o powrocie do starych, dobrych czasów. Już gołym okiem widać, że oba stereotypy mają w sobie ziarno prawdy. Ale nie oddają pełni sytuacji. Upraszczają obraz przeciwnika, tworząc z niego nieludzką karykaturę.
Na szczęście – uważa Dillow – tożsamości i preferencje obywateli nie są wykute w skale. Oczywiście ci, którzy zaangażowali się najmocniej, firmując jeden lub drugi obóz swoim autorytetem, zdania pewnie nie zmienią. Albo zmienią z wielkim trudem. Większość ludzi jest jednak bardziej giętka (w tym sensie mniej pozamykana) i pragmatyczna niż opiniotwórcze elity. Jakiś modus vivendi w nowej rzeczywistości będzie musiał się wytworzyć. Mowa oczywiście o Wielkiej Brytanii po brexicie. Ale przecież każdy uważny czytelnik czuje, że te rady Dillowa są dużo bardziej uniwersalne.
Nie chodzi nawet o to, jak media pokazują racje „swoich”. Prawdziwym testem jest to, jak przedstawiają opinie „tych drugich”. Niestety istnieje tendencja, żeby zrobić to w sposób pozornie uczciwy. Ale tak naprawdę polegający na wybraniu tych przedstawicieli nielubianego przez nas obozu, którzy są najbardziej obciachowi lub przedstawiają najmniej przekonującą argumentację