Kampania wyborcza w 2015 r. przebiegała ze strony PiS pod hasłem „Polski Tuska i Komorowskiego”, czyli zabiedzonej, kuśtykającej, w liszajach.
Oficjalnie nigdy nie użyto zwrotu „Polska w ruinie”, ale popularyzowane w internecie przez… – no właśnie, nie wiadomo kogo – to hasło szybko stało się jednak pojęciem-znakiem. Co prawda zaraz po wygraniu wyborów PiS ogłosił, że ruiny nie ma, i pełnymi garściami korzystał z przejętego dobrobytu, ale to już inna historia.
Przez kolejne cztery lata słyszeliśmy, że w ruinie jest polska demokracja. Nie, że jest nadwątlona (a była!) albo wykrzywiana (a była!), lecz że doszło do zamachu stanu i żyjemy w dyktaturze. Gdyby w 2019 r. opozycji udało się wygrać, stawiam dolary przeciwko orzechom, że usłyszelibyśmy, iż zamachu stanu jednak nie było i nie będzie sądów nad „sprawcami Dobrej Zmiany” ani pomnika Bohaterów Walki o Demokrację w Erze PiS, lecz postępowania prokuratorskie tam, gdzie „doszło do złamania prawa” etc.
I oto w październiku 2019 r. okazało się, że Polska jednak jest w ruinie i że nie lepiej jest z demokracją. Wydrukowanie kart wyborczych z instrukcją tak, aby kratki się nie myliły, przerosło możliwości państwa polskiego. Podobnie przerosło możliwości opozycji, aby na czas reagować. Jak widzimy, także głosowanie na PiS bywa zbyt trudne dla wyborców, zwłaszcza w okręgach, w których jest mała różnica między pisowcem a platformiakiem. A już prawidłowe policzenie głosów przez komisje, w których zawsze zasiada minimum jeden pisowiec, jest umiejętnością niedościgłą (przynajmniej jeżeli wierzyć kierownictwu PiS). Kogo więc partia rządząca wysłała do tych komisji?
Okazuje się, że największym problemem wyborów nie jest dyktatura – bo co to za dyktatura, która nawet nie potrafi policzyć głosów dobrze dla siebie? Jest nim natomiast tajemne fatum odporne na wszelkie gusła i wyklinania.