Powrót do Sejmu z dwucyfrowym wynikiem to powód do zadowolenia. Nawet wśród czołowych polityków lewicy do ostatniego momentu można było wyczuć sceptycyzm wobec korzystnych sondaży. Sama formuła startu pod szyldem SLD wskazywała na niepewność, czy wynik przekraczający 8-procentowy próg (dla koalicji) jest w zasięgu.
Ponad 12,5 proc. głosów to sukces, ale teraz przed politykami lewej strony schody. Nie ma gwarancji, że krucha konstrukcja oparta na trium wiracie Czarzastego, Biedronia i Zandberga przetrwa próbę czasu.
Wyniki pokazały relatywną słabość SLD, którego struktury zapewniły bazę startu lewicy i wokół których mają ogniskować się dalsze procesy integracyjne. Na poziomie symbolicznym dla Sojuszu bolesny jest fakt, że najwięcej głosów spośród kandydatów startujących do Sejmu z jego list uzyskali lider Razem Adrian Zandberg (ponad 140 tys.) i Krzysztof Śmiszek z Wiosny (ok. 43,5 tys.). Dopiero trzecim wynikiem (41,5 tys. głosów) może pochwalić się kandydatka SLD Małgorzata Sekuła -Szmajdzińska, która była liderką listy legnickiej, a szef Sojuszu, który startował z Sosnowca, z wynikiem 31,2 tys. głosów znalazł się w tym rankingu dopiero na miejscu dziewiątym.
Ale to nie wszystko. Wbrew przewidywaniom w wielu okręgach kandydatom najsilniejszego podmiotu porozumienia nie udało się przeskoczyć partnerów z Wiosny i Razem, a w niektórych doszło do sytuacji odwrotnej. Najwyższego wyniku na liście nie udało się wywalczyć jedynce w okręgu toruńskim, byłemu prezesowi TVP Robertowi Kwiatkowskiemu, który odpowiadał za strategię kampanii. Wyprzedziła go startująca z drugiego miejsca była polityczka Nowoczesnej Joanna Scheuring-Wielgus. Drugi z trzech mandatów w Warszawie zdobyła nieznana szerzej aktywistka Magdalena Biejat z Razem, która startując z czwartego miejsca, uzyskała 19,5 tys. głosów – o ponad 600 więcej niż dwójka na liście, jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy SLD, jego rzeczniczka prasowa Anna-Maria Żukowska.
Zaskoczeniem jest też wynik z okręgu sieradzkiego, w którym walkę o mandat ze startującym z drugiego miejsca byłym posłem i bratem dawnego szefa SLD Cezarym Olejniczakiem wygrała mało znana jedynka z Razem Paulina Matysiak. Jedna z liderek tej partii Marcelina Zawisza, niezwiązana wcześniej z Opolszczyzną, zapewniła sobie z kolei mandat w tym regionie kosztem startującego z drugiej pozycji lokalnego barona Sojuszu Piotra Woźniaka.
SLD nie udało się też wywalczyć drugiego mandatu w okręgu wrocławskim – Arkadiusza Sikorę (numer trzy na liście) przegoniła startująca z ostatniego miejsca Agnieszka Dziemianowicz-Bąk (dawniej Razem, obecnie niezrzeszona) – czy legnickim, gdzie wieloletni poseł Ryszard Zbrzyzny uległ byłemu jeleniogórskiemu radnemu Robertowi Obazowi (Wiosna) i minimalnie tylko wyprzedził kandydatkę Razem.
Oczywiście były też okręgi takie jak poznański, koniński czy kaliski, gdzie manewr wprowadzenia przez SLD do Sejmu kandydatów z dalszych miejsc się powiódł. Jednak wyniki zdają się potwierdzać tajemnicę poliszynela: liczne struktury Sojuszu – oficjalnie 20 tys. członków – pełne są martwych dusz, a ugrupowanie jest w znacznej mierze zdemobilizowane. Do tego – coraz większa część polityków i żelaznych wyborców SLD jest w wieku emerytalnym. Nic dziwnego, że Czarzasty za wszelką cenę – ze zmianą nazwy partii włącznie – chce zasilić szeregi świeżą krwią. Ale skoro różnica potencjałów środowisk współtworzących lewicowe listy nie jest tak duża, by uzasadniać pełną hegemonię Sojuszu, może to ośmielić co ambitniejszych polityków do wierzgania i prób wywalczenia lepszej pozycji w całym układzie.
Nie chodzi tylko o perspektywę podziału lewicy – już na wstępie – na bardziej centrową formację Czarzastego i radykalne koło Razem. Działanie w tej formule będzie niosło dla Razem ryzyko spadku z politycznej ekstraklasy do ligi planktonowej. Ale dla lewicy jako całości może być korzystne, pozwalając na śmielsze eksperymentowanie z własnym językiem krytyki PiS, odróżnienie się od opozycyjnych konkurentów i trafienie do młodszego, antysystemowego elektoratu. Czarzasty może na to przystać, bo wie, że Razem w dzisiejszej formie mu nie zagraża. Prawdziwe wyzwania dla jego pozycji mogą się pojawić bliżej centrum: wśród młodych polityków dostrzegających słabość starzejących się struktur SLD i braku woli odegrania istotnej roli politycznej po stronie Biedronia, na co wskazuje jego decyzja o pozostaniu w europarlamencie.
To jednak nie koniec wyzwań stojących przed ugrupowaniami mieniącymi się lewicą. Jeśli ich ambicje wykraczają poza status „junior partnera” dla partii liberalnego centrum, tym najważniejszym będzie przebicie szklanego sufitu notowań, który w ostatnich latach ustabilizował się na poziomie kilkunastu procent (dla wszystkich ugrupowań łącznie). Lewicowi stratedzy będą musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czy szukać brakującego elektoratu wśród liberalnej części zwolenników PO, czy też wśród socjalnych wyborców PiS. W pierwszym scenariuszu oznaczałoby to prawdopodobnie zmiękczenie do pewnego stopnia retoryki socjalnej, w drugim zaś – tej związanej ze zmianami kulturowymi i prawami mniejszości.
Jak wynika z niedawnego raportu Krytyki Politycznej – wielu socjalnych wyborców PiS głosuje na tę partię pomimo, a nie ze względu na jej konserwatyzm. To sygnalizuje szansę dla lewicy, ale nie musi oznaczać, że plebejski elektorat łatwo będzie przekonać programem z silnym komponentem kulturowego liberalizmu. Nie znaczy też, że jedyną strategią jest zgoda na konserwatywny ład. Jeśli jednak lewica nie nauczy się mówić o sprawach kulturowych nieco innym językiem – zrozumiałym i atrakcyjnym nie tylko dla wykształconego wyborcy z największych ośrodków – o przebicie szklanego sufitu może być trudno. Na dziś chętnych do tego, by zaproponować tego rodzaju korektę kursu, nie widać – na podsycanej przez PiS wojnie kulturowej mogłaby ona zostać uznana za akt zdrady lub kapitulacji.