Plaga przemocy z użyciem broni w USA to nie tyle problem fanatyzmu czy nieleczonych zaburzeń psychicznych, ile przede wszystkim nierówności i podziałów rasowych.
Standardowy magazynek karabinu AR-15 (kal. 7,62, podobnie jak AK-47), cywilnej wersji wojskowego M-16 (kal. 5,56), mieści 30 pocisków. Model ten, jak reklamują producenci, można personalizować w zależności od potrzeb i gustów. Na przykład wyposażyć w celownik laserowy czy magazynek na 100 sztuk amunicji. Dokładnie tyle nabojów tydzień temu miał przy sobie 24-letni sprawca tragedii w Dayton w stanie Ohio, który legalnie kupił AR-15 w internecie. W ciągu 32 sekund młody mężczyzna oddał 41 strzałów – zamordował dziewięć osób, zanim sam został zabity przez policję.
Jedno celne trafienie z AR-15 powoduje rozerwanie organów, nerwów i naczyń krwionośnych. Chirurdzy urazowi w Stanach Zjednoczonych, którzy na co dzień zmagają się z takimi przypadkami, nazywają ten półautomatyczny karabinek „perfekcyjną maszyną do zabijania”. Specjaliści kryminalistyczni zgadzają się, że tak groźna broń nie powinna być łatwa do kupienia, a nawet powinna zniknąć z rynku. A mimo to Krajowe Stowarzyszenie Strzeleckie (NRA), jedno z najpotężniejszych lobby w USA, utrzymuje, że nie jest to karabin szturmowy – nawet jeśli faktycznie tak wygląda – lecz „nowoczesna broń sportowa”, idealna do polowań i samoobrony.
Niszczycielska siła AR-15, obleczona w kult męskości oraz władzy nad przeznaczeniem, wyjaśnia, dlaczego po tę broń najczęściej sięgają sprawcy masowych strzelanin w USA. Półautomaty były w arsenale sprawcy największej w historii Ameryki masakry cywilów, która wydarzyła się w 2017 r. w Las Vegas (zginęło 58 osób). Po ten sam karabin sięgnął mężczyzna, który w 2012 r. zaatakował podstawówkę Sandy Hook w miasteczku Newton, zabijając 20 sześcio- i siedmiolatków oraz szóstkę nauczycieli. Identycznej broni użyli sprawcy masowych strzelanin w szkole w Parkland na Florydzie w ubiegłym roku (17 ofiar śmiertelnych), w klubie nocnym w Orlando w 2016 r. (49 ofiar śmiertelnych) czy w kościele baptystów w Teksasie w 2017 r. (26 ofiar śmiertelnych). Biały suprematysta, który przed tygodniem w El Paso zastrzelił 22 osoby z karabinu AK-47 (także półautomat), w swoim zbrodniczym patomanifeście bredził, że jego kałasz nie jest niestety tak śmiercionośny jak AR-15.
W sumie od 2007 r. – daty pamiętnej masakry w Virginia Tech (32 ofiary śmiertelne) – sprawcy 10 największych zbiorowych zabójstw zastrzelili z AR-15 ponad 230 osób. Jeśli przyjmiemy, że „masowa strzelanina” to taka, w której z broni palnej giną w miejscu publicznym więcej niż cztery osoby (taką definicję uznaje ośrodek badawczy Kongresu), to liczba ich ofiar w całym 2018 r. sięgnęła 323. W tym roku w podobny sposób straciło życie już 246 osób. Od czasu ataku na podstawówkę Sandy Hook we wszystkich masowych strzelaninach zabito łącznie ok. 2,2 tys. ludzi.

Niewygodne fakty

Z tych porażających statystyk krytycy fetyszu drugiej poprawki do konstytucji (w całości, według przekładu Biblioteki Sejmowej, brzmi: „Nie wolno ograniczać praw ludu do posiadania i noszenia broni, gdyż bezpieczeństwo wolnego stanu wymaga dobrze wyszkolonej milicji”; NRA lubi cytować tylko jej pierwszą część: „Nie wolno ograniczać praw ludu do posiadania i noszenia broni”) wyciągają naturalny wniosek, że ustanowienie zakazu sprzedaży karabinów szturmowych (assault rifles) zapobiegnie śmierci wielu ludzi, a także ucywilizuje agresywny kult broni panujący w USA. A jeśli równolegle zostaną też poprawione przepisy federalne, tak by nakazywały sprzedawcom broni lepiej prześwietlać klientów, to amerykańskie wskaźniki przemocy może w końcu przestaną przypominać statystyki krajów ogarniętych wojną (w 2017 r. w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców od kul zginęło w USA więcej osób niż w Iraku – średnio 4,43 versus 3,54). Dziś za sporą część obrotu odpowiadają nielicencjonowani dilerzy (np. członkowie rodzin lub sprzedawcy na tzw. gun shows), którzy nie muszą sprawdzać, czy nabywca ma przeszłość kryminalną bądź leczył się w placówce psychiatrycznej.
Mimo że te rozsądne postulaty wracają ze zdwojoną siłą przy okazji każdej strzelaniny, żaden prezydent ani większość w Kongresie nie zbliżyli się w ostatnich dekadach do ich spełnienia. Nawet w czasie, kiedy szefem administracji był Barack Obama, a demokraci mieli przewagę zarówno w Senacie, jak i Izbie Reprezentantów. Standardowa litania przyczyn, dla których nie udaje się zrealizować nawet umiarkowanych propozycji, jest znana: gloryfikacja drugiej poprawki do konstytucji, kult prawa do samoobrony i indywidualnej odpowiedzialności, miliony dolarów wydawane przez NRA na lobbing i kampanie wyborcze polityków popierających status quo, kultura strzelectwa rekreacyjnego, narodowa mitologia i silna wiara w to, że broń w rękach cywilów powstrzymuje rząd federalny przed przekształceniem się w tyranię.
Tłumaczenia te nie mijają się z prawdą, ale spychają z pola widzenia fakty, które są mniej wygodne dla zwolenników restrykcji: choć masowe strzelaniny są najbardziej barbarzyńską manifestacją przestępczości, to medialna fiksacja na ekstremalnych przypadkach przesłania istotę i źródła przemocy.

Prawo nie działa

Według danych FBI ofiary masakr, takich jak te w Dayton i El Paso, stanowią łącznie ok. 1 proc. wszystkich osób, które co roku giną od kul w Stanach Zjednoczonych. W 2017 r. dwie trzecie spośród blisko 40 tys. przypadków śmierci poniesionej w wyniku wystrzału to były samobójstwa. Mniej więcej 4 proc. przestępców sięga po AR-15 lub inny karabin, aby kogoś zabić (najczęściej używają pistoletu). Rzecznicy możliwie szerokiej interpretacji drugiej poprawki często przywołują te dane, aby wykazać, że wycofanie z ogólnodostępnej oferty półautomatów właściwie niczego nie zmieni. A jeśli już, to poprawa będzie ledwo zauważalna.
Niewykluczone, że racja jest po ich stronie, bo federalny zakaz sprzedaży broni typu wojskowego i magazynków o dużej pojemności, wprowadzony w 1994 r. na 10 lat, nie przyniósł zamierzonych efektów. „Nie ma żadnych przekonujących dowodów na to, że ocalił życie ludzi” – twierdzą Philip Cook and Kristin Goss, profesorowie Duke University, w książce „Debata o broni: co każdy musi wiedzieć” („The Gun Debate: What Everybody Needs to Know”). Ambitny eksperyment skończył się porażką dlatego, że embargo nie dotyczyło korzystania ze sprzętu zakupionego przed wejściem w życie prawnych restrykcji. W praktyce oznaczało to np., że ok. 25 mln magazynków o dużej pojemności nadal pozostawało w obiegu. Badacze zaznaczają jednak, że gdyby zakaz objął więcej rodzajów broni lub obowiązywał dłużej niż dekadę, to wraz z ograniczeniem dostępności arsenału być może spadłaby również liczba śmiertelnych strzelanin.
Analogicznie istotę problemu gubi inny argument nadużywany w amerykańskiej debacie o granicach drugiej poprawki, tym razem wysuwany przez przeciwników wszelkich ograniczeń: że dużej części przemocy z użyciem broni – a zwłaszcza masowym morderstwom – winni są szaleńcy, socjopaci, narkomani, kliniczni frustraci i społeczni odszczepieńcy, którzy wyślizgnęli się systemowi. Ale wystarczy zamknąć ich w zakładach i zapewnić właściwe terapie, a wówczas liczba potencjalnych morderców spadnie. – To choroba psychiczna i nienawiść pociągają za spust, nie broń – powiedział kilka dni temu prezydent Donald Trump, apelując o przymusowe izolowanie sprawców.
Co z tego, że choroby i zaburzenia psychiczne wcale nie należą do głównych wyznaczników morderczych instynktów. Nie wspominając o tym, że zagwarantowanie odpowiedniego leczenia psychiatrycznego wszystkim, którzy go potrzebują, byłoby nie mniejszym wyzwaniem niż odebranie miłośnikom polowań i strzelectwa sportowego kilku milionów sztuk ich ulubionych karabinów.

Biedny, lecz honorowy

Wskaźników przemocy w rzeczywistości nie nakręcają rajdy z AR-15 ani epizody psychotyczne. Tym, co najczęściej umyka obu stronom sporu, są zabójstwa, w których ofiarami okazują się Afroamerykanie zamieszkujący enklawy biedy w wielkich aglomeracjach. Lewicowi politycy i aktywiści od lat do znudzenia powtarzają, że codziennie w wyniku strzelanin ginie w USA średnio 30 obywateli. Zwykle nie dodają, że mniej więcej połowa z nich to czarnoskórzy mężczyźni – których populacja stanowi tylko 6 proc. społeczeństwa (Afroamerykanie to prawie 13 proc.).
Jak potwierdzają badania, ryzyko śmierci w wyniku postrzału jest powiązane z poziomem nierówności między białymi i Afroamerykanami pod względem majątku, szans życiowych, stopy bezrobocia, wykształcenia czy sieci kontaktów. Parametry te często drastycznie różnią się w zależności od stanu – np. w Wisconsin, gdzie dysproporcje socjoekonomiczne między obiema grupami należą do najgłębszych w USA, czarni są 26 razy częściej narażeni na śmierć od kuli. Dla kontrastu, w Arizonie, bardziej egalitarnej rasowo, już „tylko” trzy razy.
Profesor Martin Daly, psycholog ewolucyjny z Uniwersytetu McMastera w Kanadzie, w książce „Killing the Competition: Economic Inequality and Homicide” dowodzi, że im bardziej rozjeżdżają się dochody członków danej społeczności, tym większe prawdopodobieństwo nasilenia się walki między mężczyznami o niewymierne oznaki statusu: honor, reputację, szacunek. Za tą tezą w pewnej mierze przemawiają dane FBI, z których wynika, że okoliczności będące tłem sporej części zabójstw z broni palnej są dość trywialne – to kłótnia o dziewczynę czy pieniądze, kradzież lub nawet zwykła obraza. Zdaniem prof. Daly’ego w perspektywie długofalowej ograniczenie liczby śmiertelnych strzelanin można osiągnąć przede wszystkim przez polityki redystrybucyjne, zwłaszcza programy nakierowane na redukcję ubóstwa.
Inni uważają, że skuteczna strategia wymaga bliskiej współpracy przywódców afroamerykańskich społeczności, policjantów i mężczyzn najbardziej podatnych na bodźce przemocowe. Na takim założeniu oparto oddolne programy wdrażane od drugiej połowy lat 90. w Bostonie, mieście od dawna kojarzonym z rekordowymi wskaźnikami przestępczości: pracownicy socjalni, księża i funkcjonariusze identyfikowali najbardziej prawdopodobnych sprawców i ofiary strzelanin, zapraszali na rozmowę, na której uświadamiali wytypowane osoby, na jakie ryzyko są narażone, i obiecywali wsparcie w zamian za podjęcie próby wydostania się z kryminalnego środowiska. Strategia koncentrująca się na budowie więzi lokalnych szybko przyniosła pozytywne rezultaty – liczba młodych sprawców zabójstw spadła w ciągu dwóch lat o ponad 60 proc., i śladem Bostonu zaczęły iść inne miasta zmagające się z plagą strzelanin. Jednak w każdym z nich liderzy projektów w końcu albo przestawali się dogadywać, albo zabrakło im determinacji i pieniędzy. Na każdym kroku dawała też o sobie znać głęboka nieufność między policją a mieszkańcami afroamerykańskich osiedli. W konsekwencji całe przedsięwzięcie zarzucono.
Dziś szanse powodzenia programów współpracy organów ścigania i lokalnych wspólnot afroamerykańskich zapewne byłyby jeszcze mniejsze. Po serii głośnych przypadków zastrzelenia nieuzbrojonych czarnoskórych mężczyzn przez funkcjonariuszy, które dały początek ruchowi Black Lives Matter, wrogość między tą społecznością a policją jeszcze bardziej się nasiliła. W środowiskach, w których brakuje zaufania do organów ścigania, broń jest zaś częściej wykorzystywana do rozstrzygania sporów. Nie bez znaczenia dla temperatury napięć społecznych jest też rasistowska retoryka prezydenta Trumpa.

Trzeba się bronić

Choć poparcie dla rozszerzania granic drugiej poprawki wśród członków mniejszości rasowych jest tradycyjnie niższe niż w innych grupach, to nie brakuje czarnoskórych aktywistów, którzy uważają, że właśnie z powodu niekorzystnego dla nich podziału dóbr w społeczeństwie Afroamerykanie powinni zawsze być przygotowani do samoobrony. Zwłaszcza gdy mają w pamięci ciągnącą się długo po wojnie secesyjnej historię pozbawienia czarnych prawa wynikającego z drugiej poprawki do konstytucji.
Magazyn DGP z 9 sierpnia 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
– Zwykle kiedy zaczynamy mówić o sposobach kontroli dostępu do broni, nie zdajemy sobie sprawy, jak niewspółmiernie dotykają one osób z biedniejszych środowisk, mieszkających na obszarach o wysokich wskaźnikach przestępczości. Mogę sobie żyć na zamkniętym osiedlu ze strażnikiem stojącym przed moim domem i czuć się względnie bezpiecznie. Ale jeśli, powiedzmy, jestem samotną matką z wielkomiejskiej dzielnicy biedy, która pracuje na dwie zmiany i codziennie wraca nocą piechotą, bo nie stać jej na samochód, albo mam mieszkanie w okolicy, w której często dochodzi do włamań domowych, to nie chcę, aby moje życie było rywalizacją. Chcę, żeby rozkład sił był tak równomierny, jak to tylko możliwe, ponieważ to nie ja stwarzam zagrożenie dla innych. Jeśli ktoś próbuje zakłócić moje życie, to chcę znaleźć się na możliwie najlepszej pozycji, aby temu zapobiec – tłumaczył niedawno Colion Noir, czarnoskóry aktywista NRA i adwokat w programie „Real Time with Bill Maher”. Mimo to akceptacja dla działalności strzeleckiego lobby w społeczności afroamerykańskiej zawsze pozostawała na niskim poziomie. Wielu z nich jeszcze pamięta, że w latach 60. organizacja była sojusznikiem rządu federalnego w forsowaniu ograniczeń w dostępie do broni, bezpośrednio uderzających w uzbrojone patrole samoobrony tworzone przez radykałów z Czarnych Panter.
Trudno też, aby Afroamerykanie przymykali oko na powtarzane przez działaczy NRA aluzje, że pladze zabójstw z użyciem broni w wielkich miastach winna jest gangsta kultura czarnoskórych szczeniaków.