Mateusz Piskorski, lider partii Zmiana, a wcześniej poseł na Sejm z ramienia Samoobrony, po 3 latach spędzonych w areszcie wyszedł na wolność za kaucją w wysokości 200 tys. zł. Jest oskarżony o szpiegostwo na rzecz Rosji i Chin. Fakt, iż będzie odpowiadał z wolnej stopy, jest absolutnie bezprecedensowy i świadczy o tym, że dowody zgromadzone przez polskie służby specjalne są bardzo słabe. Warto w tym miejscu przypomnieć okoliczności zatrzymania byłego posła.
Dokonała tego jednostka antyterrorystyczna, co wskazywać powinno, że ABW dysponowała żelaznymi dowodami. Mijają jednak 3 lata, proces ledwie się rozpoczął, a sąd wypuszcza oskarżonego na wolność. Innymi słowy: dramatyczne okoliczności zatrzymania były jedynie kolejnym teatrzykiem, odegranym przez państwo polskie na rzecz gawiedzi (obywateli). Alternatywnie mogło chodzić o zastraszenie Mateusza Piskorskiego i zmuszenie go do złożenia zeznań, które by go obciążały. W takim scenariuszu należałoby założyć, że służby specjalne nie miały żadnych dowodów, a areszt miał charakter wydobywczy. Tyle że prawo polskie nie przewiduje aresztowania mającego na celu psychicznie pognębienie podejrzanego i zmuszenie go do dostarczenia śledczym dowodów własnej winy.
Mateusz Piskorski jest politykiem, którego skrajnie prorosyjskie poglądy uważam za przejaw aberracji albo zdrady. Poparcie udzielane przez niego Rosji oraz jego akceptacja dla nawet tak odrażających postaci jak Wielkorządca Czeczenii Ramzan Kadyrow, czynią zeń człowieka, któremu nie podałbym ręki. Pisałem o tym wielokrotnie jeszcze przed zatrzymaniem byłego posła. Sam Mateusz Piskorski raczył mi – z równą niechęcią – odpowiedzieć. Rzecz w tym, że osobista niechęć i najbardziej nawet krytyczna ocena tego, co głosi Mateusz Piskorski, nie odbierają mu w moich oczach praw obywatelskich (o tym, dodam, również pisałem). Tak jak mam prawo oceniać jego poglądy polityczne w jednoznacznie negatywny sposób, tak równocześnie, jako demokrata, muszę uznawać jego prawo do ich głoszenia. Jeśli prawdą jest, że Mateusza Piskorskiego oskarża się o uprawianie prorosyjskiej propagandy, to mamy do czynienia z zupełnie kuriozalnym aktem oskarżenia, albowiem sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, członkostwo w NATO i Unii Europejskiej są co prawda dla zdrowo myślącego człowieka oczywistymi wartościami, ale nie są jednak odpowiednikami, nie przymierzając, wizerunków Matki Boskiej Częstochowskiej i nie podlegają prawnej ochronie. Za podniesienie na nie ręki nie wolno pozbawiać wolności.
Sprawa Mateusza Piskorskiego ma jeszcze jeden niepokojący aspekt. Szpiedzy dzielą się generalnie na dwie kategorie: tych, których zadaniem jest zdobywanie tajnych informacji, oraz tzw. agentów wpływu, których zadaniem jest promowanie punktu widzenia i interesów państwa, na rzecz którego pracują. Mateusz Piskorski, którego – dodajmy – tak długo jak nie zostanie skazany za szpiegostwo, szpiegiem nazywać nie wolno, był tak jawnie prorosyjski, że z całą pewnością nikt o zdrowych zmysłach nie dopuściłby go do żadnej tajemnicy państwowej. Na propagandzistę, którego zadaniem byłoby przekonanie Polaków do Władimira Putina, też się nie nadawał, gdyż był zbyt nachalnie prorosyjski.
Jeśli więc w istocie Mateusz Piskorski został zwerbowany przez rosyjskie służby, to jedyną logiczną opcją jest, że wypełniał on zupełnie inne, tak naprawdę znacznie groźniejsze, zadanie. Tzn. jego rolą, poprzez skupianie uwagi na sobie, było odwracanie uwagi od innych, znacznie groźniejszych, rosyjskich agentów w Polsce. Dowodem na to, że tak było, jest informacja, że Rosja próbowała namówić władze Białorusi, by te zapraszały Mateusza Piskorskiego np. w charakterze obserwatora na wybory. M. Piskorski miał wybory te określać jako demokratyczne, co rzecz jasna wywołałoby skandal i jeszcze bardziej popsułoby jego image w Polsce. Innymi słowy: Rosjanie robili wszystko, by zwrócić uwagę na byłego posła.
Problem polega na tym, że po rosyjskiej agresji na Ukrainę poszukiwanie rosyjskich agentów stało się, można powiedzieć, modne, a ogromna część uwagi ekspertów zajmujących się Wschodem skupiła się właśnie na Mateuszu Piskorskim. Skoro zaś tak, to tym samym środowisko to działało, zapewne nieświadomie, na zasadzie pudła rezonansowego rosyjskiego wywiadu.
Szpiegostwo jest zarzutem, który bardzo trudno udowodnić. Niejednokrotnie trudno przełożyć wiedzę operacyjną na wiedzę procesową. Zdarzają się przypadki, gdy wiedzy operacyjnej nie da się użyć w sądzie bez ujawnienia własnych źródeł agenturalnych. Dowodami nie są też poszlaki, takie jak to, że podejrzany zachowuje się w budzący wątpliwości sposób, „sprawdza się” (tj. aktywnie przeciwdziała śledzeniu) czy też, że zaobserwowano podczas jego spaceru tzw. kontrobserwację, prowadzoną przez oficerów rosyjskiego wywiadu (pracujących, rzecz jasna, jako dyplomaci). Sprawy można byłoby uprościć, zmieniając definicję szpiegostwa w kodeksie karnym. Tyle że jest to bardzo niebezpieczna droga.
W latach 80. paranoja rządzących doprowadziła do oskarżenia o szpiegostwo naukowców, którzy uczestnicząc w wymianie naukowej, robili to, co dziś jest normą, a co wówczas uznano za pracę dla obcych służb. Lata 80. są daleko za nami, ale mając na uwadze autorytarne skłonności rządzących Polską i skłonność do nazywania przeciwników władzy agentami (zazwyczaj Brukseli bądź Berlina), lepiej być może nie ryzykować. Podejrzanych o szpiegostwo, gdy się im go udowodnić nie da, można zawsze otoczyć tak szczelną agenturą, by wychodząc z domu na spacer, mieli metr za sobą trzech śledzących ich ludzi i sami z siebie, ze strachu, wygasili działalność. O ile oczywiście jeszcze mamy trzech oficerów, którzy potrafią iść metr za „figurantem”.