W przewidywalnej do bólu propagandzie obozu rządzącego pojawiły się ostatnio dwa nowe elementy. Po pierwsze, strach przed Konfederacją – sojuszem narodowców i skrajnej prawicy z udziałem Grzegorza Brauna, działaczki ruchów chcących całkowitego zakazu aborcji Kai Godek i innych. Po drugie – próby sugerowania, że PiS to tak naprawdę partia obrońców wiary katolickiej. Wszystko powyższe to novum na polskiej scenie politycznej. Nigdy do tej pory partia rządząca nie czuła się zagrożona realnie przez skrajną prawicę, skutecznie zagospodarowując również ten elektorat. Nigdy też do tej pory aż tak jawnie nie sugerowano związków PiS z Kościołem i katolicyzmem. Okazuje się jednak, że w historii wszystko już było. Tyle że skończyło się zupełnie inaczej, niż było to planowane.
Niecałe 20 lat temu Serbią rządził Slobodan Milošević. Z początku, jeszcze w okresie rządów Josipa Broza Tity, wydawał się zdolnym politykiem. Znane były co prawda jego trudny charakter i skłonność do autorytaryzmu, ale nikt nie odmawiał mu wyobraźni, odwagi i charyzmy. W momencie śmierci Tity nikt nie wróżył mu tego, że ledwie dziewięć lat później zostanie prezydentem Socjalistycznej Republiki Serbii (w ramach Jugosławii). Kryzys ekonomiczny, ale przede wszystkim pauperyzacja znacznej części społeczeństwa będąca efektem terapii szokowej, zaaplikowanej jugosłowiańskiej gospodarce w latach 80., oraz nieefektywne zarządzanie i brak charyzmy przywódców Jugosławii spowodowały, że Milošević – w jakimś stopniu niespodziewanie dla samego siebie – przejął władzę.
Gdy objął stery w Belgradzie, rychło okazało się, że traumy z przeszłości (w wypadku Miloševicia – samobójcza śmierć ojca i matki) zaczęły dominować nad jego osobowością. Złe duchy – podejrzliwość i paranoja – wzięły górę. Milošević stawał się coraz bardziej autorytarny, nie słuchał doradców, pozbył się ze swojego otoczenia samodzielnie myślących polityków, a decyzje podejmował, kierując się wyczuciem (którego coraz bardziej mu brakowało), a nie na podstawie wiedzy. Równocześnie coraz bardziej zamykał się w sobie. Co ciekawe, prywatnie był czarującym, miłym człowiekiem. Politycznie narastały w nim jednak złość i pretensja do świata. Co gorsza, okazało się, że po latach walki politycznej Milošević nie wierzy już w nic.
Zaczęto szukać więc ideologii. Idealną okazał się nacjonalizm. Serbia, zamiast jednak iść od zwycięstwa do zwycięstwa, przegrywała każdą rozpoczętą przez Miloševicia wojnę. Im gorzej działo się w realnej polityce, tym bardziej nacjonalistyczne tony pobrzmiewały zarówno w reżimowych mediach w Belgradzie, jak i w retoryce samego Miloševicia. Równocześnie jego rozmówcy wspominali później, że tak naprawdę sam Milošević nacjonalistą nie był, a nacjonalizm był dlań jedynie wygodnym narzędziem walki politycznej.
Nie tylko jednak nacjonalizm był orężem serbskiego przywódcy. Do walki zaprzęgnięto również religię. Dużą i niestety negatywną rolę w Serbii tego okresu odegrała Serbska Cerkiew Prawosławna. Nacjonalizm w konfliktach na terenie byłej Jugosławii i w propagandzie mieszał się z elementami religijnymi. Co prawda byli też duchowni, którzy występowali przeciw nacjonalizmowi, ale byli oni w zdecydowanej mniejszości. Równocześnie Cerkiew w pewnym momencie zwróciła się przeciw Miloševiciowi, który cieszył się jej poparciem jedynie tak długo, jak opłacało się to samej Cerkwi. Gdy Milošević był już słaby, został przez Cerkiew zdradzony. Jej współpraca z nacjonalizmem prześladuje jednak Cerkiew do dziś i jest jednym z głównych powodów odchodzenia młodych od religii. Romans nacjonalizmu z religią kosztował wiele i państwo, i naród, i religię.
Miloševicia zdradziła jednak nie tylko Cerkiew. Zdradziło go też jego własne polityczne dziecię. Nie mogąc grać wyłącznie na elektorat nacjonalistyczny i skrajnie prawicowy, przywódca z radością powitał utworzenie przez Vojislava Šešelja Serbskiej Partii Radykalnej. Radykałowie byli mu potrzebni – dopuszczano ich np. do kontrolowanych przez reżim mediów. Ich radykalizm dawał Miloševiciowi alibi dla przesuwania debaty publicznej coraz bardziej w prawo, w odmęty jawnego już nacjonalizmu. Równocześnie Milošević był przedstawiany liberalnej części społeczeństwa jako zapora przed skrajnymi nacjonalistami. W rzeczywistości skrajni nacjonaliści byli bliscy i sercu, i kiesie, i – jak twierdzą niektórzy – również służbom specjalnym Miloševicia.
Dżin wypuszczony z butelki nie chciał jednak być tylko straszakiem i alibi. Pewnego dnia Šešelj uznał, że stał się na tyle mocny, by rzucić wyzwanie samemu przywódcy. Socjaliści Miloševicia próbowali opanować zagrożenie, ale było już za późno. Okazało się, że rozbudzono w narodzie nacjonalizm tak silny, że radykałowie zdołali odnieść realny sukces wyborczy. Oznaczało to osłabienie władzy samego Miloševicia. To zaś po kilku latach zaowocowało jego obaleniem. Nim to się stało, słynny serbski bard Đorđe Balašević, odnosząc się do rosnącej siły Serbskiej Partii Radykalnej i samego Šešelja, powiedział, że socjaliści Miloševicia „urządzili bal wampirów, a teraz się dziwią, że na bal przyszedł wampir bez zaproszenia”.