Polski rząd uważa, że Bruksela nadmiernie interesuje się tym, jak nasz kraj wydatkuje eurofundusze . Z tego powodu pisemnie interweniuje w Komisji Europejskiej
Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju zwróciło się do Komisji Europejskiej z prośbą o „statystyczne zestawienie misji audytowych Europejskiego Trybunału Obrachunkowego (ETO) i KE w poszczególnych państwach członkowskich”.
Jak poinformowano nas w resorcie, przyczyną tego wystąpienia był „systematyczny wzrost liczby audytów prowadzonych w Polsce przez ETO i KE”. Jak podaje Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju, w 2018 r. było 27 tzw. misji audytowych KE i ETO, podczas gdy jeszcze w latach 2014–2015 zaledwie po 12. – W naturalny sposób powoduje to zwiększenie obciążeń administracyjnych zarówno po stronie państwa członkowskiego, jak i beneficjentów realizujących projekty z dofinansowaniem unijnym – informuje nas biuro komunikacji MIR.
O sprawę pytamy jednego z ministrów w rządzie PiS. – Z jednej strony te częstsze kontrole to zapewne efekt przyspieszenia w wydawaniu przez Polskę eurofunduszy i dużych inwestycji, które są dzięki temu realizowane. Pamiętajmy, że nasz kraj jest jednym z europejskich liderów, zarówno jeśli chodzi o tempo wydatków, jak i pulę pieniędzy, jaką ma do dyspozycji. Ale z drugiej strony trudno nie odnieść wrażenia, że Komisja Europejska robi nam trochę na złość i że nie jest to wolne od bieżących napięć politycznych – ocenia nasz rozmówca.
Na odpowiedź Komisja ma trzy miesiące i – jak słyszymy – ministerstwo wciąż na nią czeka. Ma ona umożliwić „statystyczne porównania, jak wyglądają obciążenia w tym zakresie w poszczególnych krajach, a w szczególności pozwolić zweryfikować tezę, czy zwiększona obecność kontrolerów unijnych w Polsce nie jest np. wynikiem wyraźnie szybszego tempa wydatkowania środków w naszym kraju na tle innych państw członkowskich”. – Warto dodać, że kontrole naszych programów operacyjnych w ramach tzw. shared management są niewspółmiernie częstsze od kontroli w programach zarządzanych przez KE w ramach tzw. direct management – słyszymy w MIR.
Komisja Europejska sprawy nie komentuje. – Wykonywana przez KE działalność audytowa co do zasady nie jest podawana do wiadomości publicznej. Ponadto KE nie komentuje ujawnionej korespondencji – ucina temat osoba z przedstawicielstwa tej instytucji w Polsce.
Więcej do powiedzenia mają urzędnicy z ETO. Działalność tej luksemburskiej instytucji, zatrudniającej ok. 900 osób, można przyrównać do polskiej Najwyższej Izby Kontroli. Sprawdza ona sprawozdawczość finansową krajów członkowskich oraz to, czy prawidłowo stosują one unijne przepisy finansowe i gospodarnie wykorzystują eurofundusze. – Liczba audytów w danym państwie członkowskim różni się corocznie w zależności od zadań podejmowanych w ramach prowadzonych audytów ETO oraz wielkości związanych z tym funduszy unijnych, wydawanych przez państwo członkowskie w kontrolowanym okresie – mówi Damijan Fišer z ETO. Wskazuje też, że według ostatnich danych dotyczących pracy urzędników ETO liczba dni, które spędzili oni w Polsce w ramach prowadzonych audytów, zmniejszyła się z 345 w 2016 r. do 293 w roku 2017.
To jednak jeszcze nie przeczy tezie resortu inwestycji i rozwoju o „systematycznym wzroście liczby audytów”. Po pierwsze dlatego, że dane te dotyczą kilku lat wstecz (dane za 2018 r. będą dostępne dopiero w maju br.). Po drugie – mowa tylko o audytach ETO, a więc bez uwzględnienia działań samej KE.
Opozycja uważa, że polski rząd sam sprowokował unijne organy do częstszych kontroli. – Przez całą kampanię wyborczą minister Kwieciński biegał za Patrykiem Jakim i opowiadał, że jak kandydat PiS nie zostanie prezydentem stolicy, to Warszawa nie otrzyma pieniędzy z Brukseli. Jeśli takie przekazy dnia idą z Nowogrodzkiej, to niech się potem nie dziwią, że są częstsze kontrole z Komisji – komentuje Jakub Stefaniak z PSL. – KE stwierdziła naruszenie praworządności w Polsce i wystąpiła w tej sprawie do TSUE przeciwko Polsce. Jeśli tak sądzi, to ma podstawy, by mieć wątpliwości, czy eurofundusze w Polsce są wydawane legalnie, czy nie są defraudowane lub przyznawane niezgodnie z prawem – ocenia Jan Grabiec z PO. Przypomina, że obecny rząd sam w połowie 2016 r. zorganizował tzw. superkontrolę w 16 urzędach marszałkowskich, która trwała aż dziewięć miesięcy. – Dochodziły do nas sygnały, że kontrola ta była bardzo obciążająca dla urzędników zajmujących się wdrażaniem eurofunduszy, a momentami wręcz paraliżowała pracę. A to przecież wpłynęło na tempo uruchamiania funduszy z obecnej perspektywy unijnej. Jednocześnie te superkontrole nie wykazały jakichś istotnych nieprawidłowości – dodaje Grabiec.
Przypomnijmy, że efektem tzw. superkontroli było kilka zawiadomień do prokuratury, a łączna kwota zakwestionowanych wydatków w regionach (lub powstałych strat) to kilkadziesiąt milionów złotych.
Audyty związane są z napięciem politycznym na linii Polska – UE