Sukces zbiórki pieniędzy na Europejskie Centrum Solidarności jest sukcesem Polski obywatelskiej, nawet jeśli stoją za nim raczej wielkie emocje dotyczące bieżącej polityki niż realne społeczne zainteresowanie solidarnościową tradycją. Były już podobne przypadki, choćby wsparcie przez widzów wrocławskiego festiwalu teatralnego Dialog, pozbawionego ministerialnej dotacji z powodu zaproszenia obrazoburczej „Klątwy”. Tu jednak uderzają skala zjawiska (łącznie ponad 4 mln zł) oraz polityczny skutek. Zniweczono ministerialny plan wymuszenia czegoś za pomocą finansowej presji. Jakaś grupa Polaków poczuła się na chwilę zbiorowym gospodarzem zdarzeń
Kiedy jednak senator PO Bogdan Borusewicz, przewodniczący Kolegium Historyczno-Programowego ECS, ogłasza, że „rząd, ten rząd, okazał się niepotrzebny”, odzywa się dzwonek ostrzegawczy. Po pierwsze, można naturalnie przedstawiać zbiórkę jako sukces swoistej demokracji bezpośredniej. Ludzie zagłosowali nie tyle nogami, ile portfelami. Ale tak naprawdę jest to spór współgospodarzących instytucji: ministerstwa (a więc rządu) i samorządów – wojewódzkiego i miejskiego. Można by rzec – władze centralne kontra Gdańsk. Te samorządy to także politycy, o określonych sympatiach i interesach. To oni patronują temu ruchowi. Warto o tym pamiętać.
Takie przepychanki różnych szczebli władzy zdarzają się w wielu krajach i nie ma co dramatyzować. Warto jednak spytać, co dalej. Czy senator Borusewicz proponuje stosowanie podobnej metody w innych sytuacjach? Przecież pospolite ruszenie obywateli nie weźmie innych instytucji na garnuszek, to raczej jednorazowy zryw. Czy chce upowszechnienia podobnego zwyczaju „w drugą stronę”? Czy jeśli rządzić będzie PO, wyborcy związani z prawicą też mają swoimi pieniędzmi wyrywać kawałki Polski z rąk ekipy rządowej?
Wrażenie, że jest inne rozwiązanie: żmudne, cierpliwe uzgodnienia, dzielenie się i władzą, i odpowiedzialnością, nasuwa się samo. Zwłaszcza gdy rzecz dotyczy sprawy tak delikatnej, ale przecież ogólnonarodowej, jak historia Solidarności. Ona nie jest własnością jednego miasta ani regionu, w tym przypadku zdominowanego jak mało który przez opcję antyrządową.
Są notabene przykłady zupełnie innego załatwiania takich sporów. Centrum Historii Zajezdnia we Wrocławiu – mieście również rządzonym przez liberalną opozycję – potrafi pogodzić różne nurty i sposoby myślenia. Tam lokalni urzędnicy umieją współpracować z również dającą pieniądze władzą centralną. A muzeum też opowiada historię m.in. antypeerelowskiej opozycji i Solidarności. Tyle że we Wrocławiu ludzie z obu stron barykady choć się nie kochają, umieją przynajmniej uniknąć gorszących starć o przeszłość. W Gdańsku okazuje się to coraz trudniejsze.
Gdybyśmy mieli czas normalnej debaty, warto byłoby posłuchać ministra kultury i dziedzictwa narodowego Piotra Glińskiego czy wiceministra Jarosława Sellina, kiedy apelują, by różni weterani Solidarności czuli się w budynku ECS jednakowo komfortowo. Ale czy jest możliwy taki komfort, kiedy spotkają się Bogdan Borusewicz z miotającym na niego rozmaite, często insynuacyjne oskarżenia, też bardzo zasłużonym Krzysztofem Wyszkowskim, wspieranym dziś przez PiS? A czy sprzyja dobrej atmosferze – patrząc z drugiej strony – nakierowane wyłącznie na własne miejsce w historii podejście Lecha Wałęsy?
W ECS w rozmaitych gremiach zasiadają przedstawiciele różnych nurtów, tyle że gremia te dawno przestały być miejscem uzgadniania czegokolwiek. Czy Centrum może być wykorzystywane jako forum dla czysto politycznych wydarzeń? Muzea i ośrodki naukowe powinny być od tego wolne, a nie są. Rządzące Gdańskiem środowiska dość bezceremonialnie wykorzystywały w tej sferze swoją przewagę.
Ale też ministerialne zarzuty wobec tego, co ECS wystawia i robi, są dość słabo umotywowane. Tak jak blado brzmiały kiedyś argumenty przeciw Muzeum II Wojny Światowej. Niezadowolenie, że ten czy ów bohater Solidarności jest prezentowany w zbyt małym stopniu (jak choćby Anna Walentynowicz), jest trudne do uzasadnienia. Bo jak ów stopień zmierzyć? Wątpliwe, aby skuteczną receptą było przekształcenie Centrum w zlepek dwóch różnych segmentów – jednego pod rządami dyrektora Basila Kerskiego, drugiego kontrolowanego przez człowieka z warszawskiej centrali. Dawni dysydenci będący dziś w opozycji wobec PiS, a także związani z nimi historycy, już teraz krzyczą o pisaniu historii od nowa. Tyle że każda historia – także ich wersja – jest subiektywna.
Z pewnością minister Gliński ma prawo pytać: dlaczego mam dawać pieniądze większe niż muszę na coś, co jest przekształcane w bastion antyrządowej propagandy? Możliwe zresztą, że ten wątek jest przez niego wyolbrzymiany, jednak takie zdarzenia, jak konferencje prasowe polityków walczących z rządem zwoływane na terenie ECS, podsycają to wrażenie. W kraju o kulturze politycznej opartej na kompromisie każdy by się trochę posunął. W Polsce kończy się wojną totalną i aktem zaskakującej samoorganizacji. Choć przecież na co dzień tej samoorganizacji jest za mało, nie za wiele.
Nie widzę tu podstaw do optymizmu. Wrażenie, że zabójstwo Pawła Adamowicza złagodzi relacje polityczne przynajmniej w samym Gdańsku, wyparowało. Doraźnie zbiórka na ECS to porażka wizerunkowa rządu, który zaczyna się u schyłku kadencji borykać z coraz większymi trudnościami na wielu frontach. I nie radzi sobie z nimi.
A jednak ugrupowanie tworzące ten rząd wciąż może wygrać kolejne wybory, więc problem raczej nie zniknie. Możliwe, że stanie się jedną z wielu jątrzących ran. Sprawa będzie całkiem niezrozumiała i dla zagranicy, wobec której powinniśmy się chwalić wspólną przeszłością, i dla młodszych roczników, dla których Solidarność już dawno stała się synonimem absurdalnych oskarżeń i przepychanek ludzi o podobnych biografiach.