Dziesiątki tysięcy ludzi na ulicach Banja Luki, Belgradu i Tirany protestowały przeciwko politycznej rzeczywistości w swoich krajach, za którą obarczają winą rządzących. Skala protestów przypomina tę, która jeszcze 20 lat temu obalała dyktatorów w regionie, ale Europa zdaje się ich nie zauważać.
Banja Luka, stolica Republiki Serbskiej, która współtworzy federacyjne państwo Bośni i Hercegowiny, jest świadkiem dramatu bez nadziei na sprawiedliwy epilog. 18 marca 2018 r. zaginął 21-letni David Dragičević, jego ciało znaleziono sześć dni później. Policja uznała śmierć za nieszczęśliwy wypadek i dla państwa sprawa została zamknięta. Jednak rodzina Davida, jak i mieszkańcy stolicy RS, nie uznają takiej wersji. Od końca marca codziennie o 18 Davor – ojciec Davida i wspierające go tłumy wychodzą na ulice Banja Luki, domagając się ujawnienia szczegółów śmierci.
Według ich wersji chłopak został zamordowany przez „znaną osobę publiczną”, której interesów bronią lokalny szef MSW Dragan Lukač i szef policji Darko Ćulum. Protesty wsparła opozycja. Na początku na manifestacje przychodziło 200 osób, 5 października było ich już 40 tys., a 24 grudnia zdjęcia z Banja Luki obiegły świat po tym, jak Davor Dragičević i jego była żona Suzana zostali schwytani przez policję i odprowadzeni na komisariat. Z ojcem Davida solidaryzują się mieszkańcy Sarajewa, którzy 25 grudnia zablokowali kilka głównych dróg w stolicy BiH. Nazajutrz minister Lukač poinformował, że protesty mają charakter polityczny i zostają uznane za nielegalne.
Również stolica Serbii stoi protestami od trzech sobót. Ludzie po raz pierwszy wyszli na ulice 8 grudnia, po tym jak polityk opozycji Borko Stefanović został pobity przez „nieznanych sprawców”. Kolejne manifestacje są zapowiadane na 29 grudnia. Ostatnie były największe od czasów obalenia dyktatury Slobodana Miloševića. Ulicami Belgradu przemaszerowało do 40 tys. osób – przedstawicieli opozycji, artystów, pisarzy, aktorów, działaczy organizacji pozarządowych i zwykłych obywateli. – Zabili nam edukację, system zdrowia, sądownictwo, kulturę i sztukę – mówił słynny karykaturzysta Dušan Petričić.
Szef MSW Nebojša Stefanović dolał oliwy do ognia, mówiąc, że na ulice Belgradu wyszło 5 tys. osób, co wywołało falę oskarżeń o ukrywanie prawdy. Ostatni protest odbył się pod hasłem #jedanodpetmiliona, czyli jeden z 5 mln, i był reakcją na wypowiedź prezydenta Aleksandra Vučicia, który stwierdził: „Niech was się zbierze i 5 mln, żadnego z wymagań nie mam zamiaru spełnić”. A ludzie domagali się skończenia z przemocą w polityce, wolnych mediów i sądów, a także ujawnienia prawdy na temat napadu na Stefanovicia i zabójstwa Olivera Ivanovicia, lidera kosowskich Serbów, który został zamordowany w styczniu 2018 r.
Trzecim państwem regionu, które pogrążyło się w demonstracjach, jest Albania. Miejscowi studenci w grudniu zorganizowali największe wystąpienia od upadku komunizmu, po tym jak rząd Ediego Ramy podwyższył czesne na uczelniach państwowych. Ulice Tirany są blokowane od początku grudnia, a studenci zaczęli żądać także polepszenia warunków bytu w akademikach i ułatwień w wejściu na rynek pracy. Rama nawoływał do rozpoczęcia rozmów, ale studenci domagają się spełnienia ich postulatów bez żadnych warunków wstępnych.
Na ulicach stolicy Albanii zbierają się tysiące osób z hasłami: „Nie jesteśmy biedni, tylko okradani”, „Bądź głosem, a nie echem” i innymi, oskarżającymi władzę o korupcję i brak perspektyw. Studenci informują, że po Nowym Roku demonstracje zostaną wznowione. Grudniowe protesty na Bałkanach doczekały się niewielu komentarzy światowych polityków, jeśli nie liczyć apeli o spokój i rozwagę.