W Bahrajnie odbywają się w sobotę wybory parlamentarne. Nie bierze w nich jednak udziału reprezentujące szyicką większość główne ugrupowanie opozycyjne, które nie zostało dopuszczone do startu.

Choć Bahrajn nie ma takich zasobnych złóż ropy naftowej jak sąsiednie państwa Zatoki Perskiej, jest ważnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, bo na jego terytorium mieści się baza amerykańskiej Piątej Floty, a także baza brytyjska. Z racji podziałów religijnych - rządząca dynastia to sunnici, lecz większość mieszkańców stanowią szyici - krzyżują się tam też interesy dwóch regionalnych potęg, Arabii Saudyjskiej i Iranu.

Do obsadzenia jest 40 mandatów w Izbie Reprezentantów, czyli niższej izbie parlamentu (cały 40-osobowy skład wyższej - Rady Konsultacyjnej - powołuje król), a dodatkowo także 30 miejsc w radach miejskich. Władze podkreślają, że w wyborach startuje ponad 500 kandydatów, w tym rekordowa liczba kobiet. Opozycja jednak zwraca uwagę, że nie dość, iż parlament ma ograniczone kompetencje, to jeszcze jej przedstawiciele są coraz mocniej prześladowani.

To drugie wybory w Bahrajnie od czasu, gdy na początku 2011 r. wybuchły masowe protesty szyickiej większości przeciw rządom sunnickiej dynastii al-Chalifa. Zostały one stłumione z pomocą Arabii Saudyjskiej oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ale sfrustrowana brakiem perspektyw szyicka młodzież nadal wyraża swoje niezadowolenie. Wielu szyitów uważa, że rząd, nie zapewniając im pracy ani świadczeń społecznych, traktuje ich jako obywateli drugiej kategorii. Władze temu zaprzeczają, oskarżając o podsycanie niepokojów w kraju Iran.

Przed poprzednimi wyborami w 2014 r., największe ugrupowanie opozycyjne, szyickie Narodowe Stowarzyszenie Islamskie al-Wifak, zostało zawieszone. Od tego czasu sytuacja opozycji jeszcze się pogorszyła - al-Wifak zostało rozwiązane, jego przywódca Ali Salman został skazany na dożywotnie więzienie, zamknięto też ostatnią niezależną gazetę, "Al-Wasat". Natomiast w listopadzie zatrzymano i postawiono zarzuty byłemu deputowanemu, który wzywał na Twitterze do bojkotu wyborów.

"Oczywiście, że przedstawiciele najważniejszych demokracji świata uważają, że wybory w Bahrajnie nie mają legitymacji. Nie można po prostu zmiażdżyć, torturować i uwięzić całą opozycję, a następnie rozpisać pseudowybory i domagać się uznania międzynarodowego" - mówi Reutersowi Sajed Ahmed Alwadei, dyrektor mającego siedzibę w Wielkiej Brytanii Bahrain Institute for Rights and Democracy (BIRD).

Władze przekonują jednak, że wybory są wolne i uczciwe. "Każdy może wyrażać swoje poglądy polityczne. W Bahrajnie działa 16 ugrupowań politycznych, z czego większość wystawiła kandydatów w wyborach, a rząd w pełni wspiera otwarty i inkluzywny dialog polityczny" - oświadczyła rzeczniczka rządu.

Do głosowania uprawnionych jest ponad 365 tys. obywateli Bahrajnu. Jak się oczekuje, mimo wezwań do bojkotu frekwencja będzie wyższa niż w 2014 r., kiedy wyniosła 53 proc.(PAP)