Bruksela wreszcie ustaliła z Londynem warunki rozwodu. Jeszcze dziś pochylą się nad nimi ministrowie brytyjskiego rządu i ambasadorowie państw członkowskich przy Unii Europejskiej
Porozumienie rozwodowe to lektura dla prawdziwych fanów prawa międzynarodowego: ponad 500 bitych stron, naszpikowanych fachową terminologią. To o ten tekst trwały w ciągu ostatnich miesięcy przepychanki między jednym a drugim brzegiem Kanału La Manche. Ma on tymczasowo uregulować stosunki między Londynem i Brukselą po 29 marca przyszłego roku, czyli po oficjalnym opuszczeniu UE przez Wielką Brytanię, do momentu podpisania przez strony docelowego układu.
Dzisiaj do tekstu mają się odnieść członkowie rządu Theresy May. Poparcie ministrów jest konieczne; bez niego porozumienie jest martwe na starcie. Jeśli niezadowoleni z umowy członkowie rządu znów zaczną rzucać papierami, jak miało to miejsce przed wakacjami, będzie to silny sygnał dla posłów Partii Konserwatywnej, że Downing Street wynegocjowało „bad deal”. A ten, jak już wiemy, przez wielu brytyjskich polityków jest uważany za gorszy niż „no deal”.
Jeśli jednak ministrowie wyrażą swoją aprobatę, będzie to wyraźny sygnał zarówno dla posłów Izby Gmin, jak i dla szefów rządów państw członkowskich, że umowa ma polityczną przyszłość. W związku z tym dzisiaj wieczorem w Brukseli odbędzie się posiedzenie stałych przedstawicieli państw członkowskich przy Unii Europejskiej, zaplanowane już wcześniej – miało być poświęcone dyskusjom na temat twardego brexitu, czyli brexitu bez umowy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, już w poniedziałek mogliby się spotkać członkowie Rady ds. Ogólnych, czyli ministrowie ds. europejskich państw UE, i naradzić się w sprawie zorganizowania specjalnego szczytu szefów rządów państw unijnych pod koniec listopada. Wtedy oficjalnie umowa zostałaby przyklepana przez stronę wspólnotową.
Nie ulega wątpliwości, że treść porozumienia wywoła sprzeciw „twardych brexiterów”, czyli tych członków Partii Konserwatywnej, którzy chcieliby zerwać jakiekolwiek więzy łączące ich kraj z Unią Europejską. Wśród nich jest m.in. były minister spraw zagranicznych Boris Johnson, który już nazwał umowę „czymś przypominającym wasalizację” i zapowiedział, że w Izbie Gmin będzie głosował przeciw. Podobnie zapowiedział wczoraj „ultrabrexiter” Jacob Rees-Mogg.
Dogadanie się Londynu z Brukselą oznacza przede wszystkim, że znaleziono jakiś wspólny mianownik, jeśli idzie o granicę między Irlandią a Irlandią Północną. Problemem był „backstop” – czyli plan awaryjny, na wypadek gdyby strony jednak nie dogadały się w sprawie docelowego porozumienia o wzajemnych relacjach. „Backstop” w takiej sytuacji miał gwarantować, że Irlandia i Irlandia Północna dalej będą cieszyły się praktycznie nieistniejącą granicą. Propozycja unijna, aby północ Zielonej Wyspy pozostała wówczas w unii celnej z UE, oznaczałaby naruszenie jednolitości Zjednoczonego Królestwa. Musiało więc pojawić się inne rozwiązanie – być może unia celna całości Wielkiej Brytanii z UE, co oczywiście też nie spodoba się zwolennikom brexitu.
Brytyjska premier jest na tyle pewna swego, że na jutro zaprosiła także przedstawicieli brytyjskich stowarzyszeń biznesowych na konsultacje w sprawie treści porozumienia. Jeśli faktycznie obie strony się porozumiały, będzie to oznaczało okres względnej stabilizacji po jednej i po drugiej stronie Kanału La Manche dla przedsiębiorstw, które na poważnie zaczęły się obawiać konsekwencji opuszczenia Unii przez Brytyjczyków.