W wyniku starć sił rządowych z protestującymi na ulicach stolicy Nikaragui zginęło już ponad 130 osób, a co najmniej 1000 zostało rannych. Manifestanci proszą Waszyngton o interwencję w obronie przed siepaczami marksistowskiego dyktatora, zapatrzonego w Chiny i Wenezuelę.
Dramat rozpoczął się ponad miesiąc temu. Wszystko zaczęło się od pożaru w rezerwacie Indio Maíz, dziewiczym lesie będącym siedzibą wielu gatunków roślin i zwierząt. Władze Nikaragui nie zrobiły nic, żeby go powstrzymać, więc pojawiły się opinie, że wypalenie rezerwatu było im na rękę. Chodziło przede wszystkim o to, żeby zyskać więcej ziemi pod uprawę dla lokalnych rolników. Wydarzenie wywołało protesty studentów, którzy dotychczas popierali władzę.
Oliwy do ognia dolało wkrótce ogłoszenie przez zakład ubezpieczeń społecznych zwiększenia składek dla pracodawców, pracowników i emerytów. Następnego dnia tę mało wpisującą się w lewicową wrażliwość decyzję, podjętą z pogwałceniem konstytucji, potwierdził wywodzący się z marksistowskiej partyzantki prezydent Daniel Ortega. Wywołało to wściekłość demonstrantów. Na ulice stolicy wyszły tysiące ludzi, którzy zaczęli budować barykady i niszczyć tzw. drzewa życia, żelazne rzeźby, które Ortega postawił w całym kraju jako symbole kultu, mającego sławić jego i jego żonę. W Nikaragui ziścił się scenariusz popularnego amerykańskiego serialu „House of Cards”. Ortega rządzi u boku swojej żony Rosario Murillo, którą uczynił wiceprezydentem.
Dyktator nakazał krwawe stłumienie protestów i jeszcze tego samego dnia wobec manifestantów użyto ostrej amunicji. Aby uspokoić nastroje, 22 kwietnia prezydent wycofał kontrowersyjny dekret, ale jednocześnie wysłał bojówki przeciwko studentom manifestującym na politechnice w Managui. Konfrontacja skończyła się śmiercią jednego studenta, a pięciu zostało rannych. Oficjalna wersja wydarzeń przedstawiona przez władze obwiniała o przemoc bliżej nieokreślone gangi.
Działania Ortegi doprowadziły do rozlania się protestów na inne miasta. Po raz pierwszy zaczęto zgłaszać żądania rezygnacji głowy państwa, a dotychczas wspierający ją Kościół katolicki potępił działania obozu rządzącego. Protestujący zaproponowali, by episkopat wziął udział w mediacjach z rządem. Jednak żadne mediacje dotychczas nie rozwiązały konfliktu. Nikaragua przypomina państwo upadłe, gdzie prezydent zachowuje się bardziej jak szef kartelu niż głowa państwa. Począwszy od 28 maja, codziennie giną ludzie. Siły paramilitarne nie tylko mordują nieuzbrojonych studentów i innych protestujących, ale również zaczęły stosować tortury, a aktywiści zaczęli znikać w niewyjaśnionych okolicznościach.
– Policja i oddziały paramilitarne polują na studentów jak na żołnierzy wrogich wojsk, napastnicy często są zamaskowani. To coraz bardziej przypomina Syrię – mówił jeden z liderów przedsiębiorców. Szefowa Nikaraguańskiego Centrum Obrony Praw Człowieka Vilma Núñez uważa, że „Nikaragua jest państwem terroru, a samo bycie młodą protestującą osobą jest równoznaczne z popełnieniem zbrodni karanej śmiercią”. Władze zaś sugerują, że wiece zorganizowała opozycja, a protestujący mordują się wzajemnie po to, aby zdestabilizować rząd.
Krwawe stłumienie protestów potępił amerykański Departament Stanu, ogłaszając zakaz wjazdu dla odpowiedzialnych za łamanie praw człowieka. Rzeczniczka prasowa Białego Domu Heather Nauert powiedziała, że „przemoc na tle politycznym stosowana przez policję i prorządowych bojówkarzy przeciwko ludności Nikaragui, a w szczególności studentom, i rażące lekceważenie praw człowieka są nie do zaakceptowania”. Głos zabrał także wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Mike Pence, oskarżając Ortegę i jego administrację o akceptowanie i stosowanie przemocy wobec własnych obywateli. Waszyngton wezwał władze w Managui do natychmiastowego zaprzestania brutalnej rozprawy przeciwko społeczeństwu. Krwawe działania nikaraguańskiego dyktatora potępiła również Unia Europejska.
W zeszłym tygodniu do Waszyngtonu pojechała delegacja studentów, by prosić o pomoc prezydenta Donalda Trumpa i amerykański Kongres. Trudno jednak mieć nadzieję, że Trump wielokrotnie pokazujący lekceważenie wobec Ameryki Łacińskiej tym razem okaże więcej zainteresowania. Chociaż kryzys w Nikaragui – wbrew temu, co twierdzi władza – wybuchł spontanicznie, ma podłoże inne niż gospodarcze. W ostatnich latach ten mały środkowoamerykański kraj notował stały wzrost gospodarczy, po około 5 proc. rocznie. Jednak wraz z poprawą sytuacji ekonomicznej następowało stopniowe rozmontowywanie dotychczasowego systemu politycznego i całkowite podporządkowywanie go Ortedze i jego żonie.
Latynoamerykański dyktator pierwszy raz sięgnął po władzę w 1981 r. jako członek zmilitaryzowanej junty marksistowskiej i antagonista Ronalda Reagana. Chociaż zimna wojna się skończyła, Ortega wrócił do władzy w 2007 r. i do dziś sprawuje rządy w starym stylu. Za swojego największego sojusznika w Ameryce Łacińskiej uważa wenezuelskiego dyktatora Nicolása Madurę. Podporządkował sobie gospodarkę, zlikwidował niezależne media, oddając kontrolę nad nimi swojej żonie, prześladuje i zwalcza opozycję. Międzynarodowe organizacje zajmujące się monitorowaniem wyborów stwierdzały nieprawidłowości podczas wszystkich głosowań od 2008 r.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że skorumpowany Ortega i jego administracja zafundowali sobie wzrost gospodarczy dzięki chińskiej ekspansji ekonomicznej. Chińczycy zaczęli być mocno obecni w całej Ameryce Środkowej, ale to w Nikaragui postanowili zbudować kanał między Pacyfikiem a Atlantykiem, który ma stanowić alternatywę wobec kontrolowanego faktycznie przez Amerykanów Kanału Panamskiego. Inwestycja jest warta 50 mld dol. i oznacza oddanie pod całkowitą kontrolę Chińczykom terenów przyległych do kanału.
O ile Ortega przyjął Chińczyków z otwartymi rękoma, o tyle część Nikaraguańczyków odczytuje tę decyzję jako rezygnację z suwerenności kraju. Protestujący na ulicach tego środkowoamerykańskiego państwa walczą więc dziś nie tylko o swoje prawa i koniec rządów brutalnego watażki. Biorąc pod uwagę determinację Ortegi i brak ostrej reakcji społeczności międzynarodowej, manifestacje mogą jednak pochłonąć kolejne ofiary. ©℗
Nikaragua przypomina państwo upadłe, gdzie prezydent zachowuje się bardziej jak szef kartelu niż głowa państwa. Począwszy od 28 maja, codziennie giną ludzie