Gdyby większość Amerykanów była w wieku milenialsów, w Białym Domu zasiadałby dzisiaj socjalista.
Magazyn DGP 5.01 / Dziennik Gazeta Prawna
Wiadomo, że amerykańska polityka podzielona jest między republikanów i demokratów, lecz do żelaznej piątki czołowych partii politycznych zalicza się także Partię Libertariańską, Partię Konstytucyjną oraz Partię Zielonych. Ale o Demokratycznych Socjalistach (Democratic Socialists of America, DSA) jeszcze do niedawna mało kto słyszał. I prawdę mówiąc, słyszeć nie chciał, bo słowo „socjalizm” ma w Stanach wyjątkowo złe konotacje. A przynajmniej dotąd miało. Teraz ten trend się odwraca.
Wszystko zmieniło się podczas ostatniej kampanii prezydenckiej. Naczelny „lewak” Ameryki Bernie Sanders, który obiecywał program szerokiego parasola socjalnego, stał się realnym zagrożeniem dla kandydatury Hillary Clinton. I choć sam senator Sanders nie jest członkiem DSA, partia poparła go w prawyborach, stając się tym samym obiektem zainteresowania młodych ludzi.
Ludzie w wieku 18–29 lat oddali na Sandersa w prawyborach 2 052 081 głosów – o całe 40 proc. więcej niż na Clinton i Trumpa razem wziętych (według badań Brookings Institution z 2016 r.). Na dodatek tłumnie udali się do urn: w niektórych stanach, np. w New Hampshire, w głosowaniu wzięło udział ponad 40 proc. uprawnionych z tego przedziału wiekowego. To niezwykle imponująca statystyka, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że na prawybory rzadko chodzi więcej niż 25 proc. Amerykanów.
Co było dalej – wiadomo. Kandydatką demokratów została Hillary Clinton. Ale przegrana Sandersa nie oznaczała wcale końca zainteresowania jego socjalnym programem. Przeciwnie, stała się inspiracją do aktywności politycznej w formie zorganizowanej i długofalowej. W październiku 2016 r. DSA wraz z młodzieżową organizacją YDSA (Young Democratic Socialists of America) liczyła niewiele więcej niż 8 tys. zarejestrowanych członków. W maju 2017 r. – już 21 tys., a w listopadzie – 31 tys. Władze DSA co tydzień dostają co najmniej 10 wniosków o otwarcie nowych oddziałów w różnych częściach kraju, przede wszystkim w liceach i na uczelniach wyższych. Sondowanie postaw politycznych wśród młodzieży odzwierciedla i tłumaczy ten trend. Badania przeprowadzone przez Uniwersytet Harvarda wykazały, że 51 proc. Amerykanów w wieku 18–29 lat odrzuca kapitalizm jako system, w którym chce żyć, w tym 30 proc. opowiada się za wprowadzeniem socjalizmu. Jedynie 19 proc. respondentów uważa się za zwolenników kapitalizmu. Zwrot młodych Amerykanów ku lewicy nie ma więc raczej charakteru przelotnego i może mieć konsekwencje dla przyszłości kraju.
Równość i sprawiedliwość
By zrozumieć, co takiego przyciąga młodych do socjalizmu, pojechałam na kampus uniwersytecki w Denver. Przewodniczącym tutejszego oddziału YDSA jest 21-letni Issac Harden, typ optymistycznego ideowca. Pytam, dlaczego uważa, że Ameryka musi odejść od kapitalizmu. Odpowiada, że przyczyn jest tyle, aż nie wiadomo, od czego zacząć. – Koszty opieki medycznej, która jest nieefektywna, a profity dla korporacji stawia ponad zdrowiem obywateli. Niekończące się wojny obliczone na wzbogacenie kontrahentów militarnych kosztem robotnika na całym świecie. Totalna klęska kapitalizmu w obszarze ochrony środowiska i walki z globalnym ociepleniem. I oczywiście fundamentalna niesprawiedliwość dotykająca miliardy ludzi harujących niewolniczo za głodowe stawki, podczas gdy większość owoców ich produkcji przyczynia się do wzbogacania bezczynnych bogaczy – wymienia jednym tchem. – Ale najważniejszy wydaje mi się postulat zgłaszany przez największych myślicieli naszych czasów, takich jak Stephen Hawking czy Martin Luther King, że alternatywą dla socjalizmu jest przyzwolenie na to, by wolność i godność człowieka zostały pożarte przez chciwość i całkowicie zniknęły z oblicza naszej planty, być może bez możliwości powrotu.
Opowiadając o celach, jakie stawia sobie YDSA, Harden sięga do idei społecznej równości i sprawiedliwości. Mówi o konieczności walki z niepotrzebnie wysokimi kosztami życia, arbitralnie dyktowanymi przez wolny rynek, przez co uczciwie pracujący ludzie zmuszani są do życia na granicy ubóstwa. O potrzebie reformy rynku pracy i przywrócenia roli związków zawodowych, bo dostęp do stabilnego etatu za stawkę nieuwłaczającą ludzkiej godności jest prawem każdego. Wreszcie – o koniecznych zmianach w systemie szkolnictwa wyższego: koszty studiów wciągają bowiem Amerykanów w długi już na starcie w dorosłe życie, a zbyt niskie wynagrodzenia oferowane młodym pracownikom oznaczają, że spłata studenckich pożyczek trwa coraz dłużej.
Pytam Isaaca, czy nie zastanawia go fakt, że tam, gdzie socjalizm i komunizm wcielono w życie, rzeczywistość nigdy nie okazała się taka, jak w jego wizji. – Spuścizna socjalizmu nie ogranicza się przecież jedynie do straszydeł z czasów zimnej wojny – tłumaczy. – Chcemy kontynuować myśl amerykańskiej lewicy, która obaliła niewolnictwo, zdelegalizowała pracę dzieci i doprowadziła do ustanowienia karty praw robotnika. Przekonanie, że socjalizm ciąży ku autorytaryzmowi i nie jest w stanie zapewnić ludziom tyle, ile kapitalizm, jest niedorzeczne. Nie powinno się go osądzać, opierając się wyłącznie na przykładach brutalnych reżimów i nieudolnych wizji gospodarczych. Z drugiej strony w Rosji mamy przecież kapitalistyczną oligarchię, a na indeksie wolności zestawionym przez Freedom House wypada ona gorzej niż Wenezuela.
O czym marzą młodzi
Jeszcze niedawno hasło „socjalizm” albo „komunizm” w Stanach Zjednoczonych kojarzyło się wyłącznie z zimną wojną. Ale dla milenialsów przestała ona być punktem odniesienia. Eksperci podkreślają, że to bardzo ważny klucz do zrozumienia ducha młodego wyborcy. I najważniejsza różnica pomiędzy nim a starszymi pokoleniami Amerykanów, w tym również tych o poglądach lewicowych.
– Milenialsi nie doświadczyli zimnej wojny, więc socjalizm ich nie odstrasza, a wyłącznie przyciąga. Wciąż nie mamy gruntownych badań na temat tego, co młodzi naprawdę myślą, mówiąc „socjalizm”, i nie można wykluczać, że na skutek kulejącej od dawna edukacji w zakresie wychowania obywatelskiego nie rozumieją tego terminu tak jak starsze pokolenia. Nie zmienia to jednak faktu, z czego ich postawa polityczna wyrasta: z pogłębiającego się poczucia zablokowania ekonomicznego, co doskonale wykorzystał w swojej kampanii Bernie Sanders – mówi DGP Kei Kawashima-Ginsberg, dyrektor Centrum Informacji i Edukacji Obywatelskiej na Uniwersytecie Tufts w Massachusetts.
Gina Luttrell, profesor komunikacji na Uniwersytecie Syracuse i współautorka książki pt. „The Millennial Mindset: Unraveling Fact from Fiction” (W głowie milenialsa. Oddzielanie faktów od fikcji) wychodzi z tezą, że postawa polityczna młodych Amerykanów jest mocno sprzęgnięta z ich specyficzną konstrukcją psychiczną. Cechuje ją wyjątkowo wysoki stopień idealizmu i o wiele wyższa niż w poprzednich pokoleniach wrażliwość społeczna. Tłem, które towarzyszyło procesowi jej tworzenia, jest zaś zjawisko „fermentacji nastrojów” – postępującego demontażu optymistycznej wizji świata i narodu popularnej w Ameryce od zakończenia II wojny światowej, a naruszonej przez zamachy terrorystyczne z 11 września 2001 r. Wielu milenialsów nie pamięta nawet tego dnia, ale wszystkim przyszło dorastać w jego cieniu.
Milenialsi byli pierwszym pokoleniem Amerykanów, którzy dojrzewali w poczuciu zagrożenia na własnej ziemi. Wojny prowadzone przez George’a W. Busha nie odbudowały poczucia bezpieczeństwa, wzmogły za to erozję wiary w potęgę Ameryki i w prawdziwe motywacje elit rządzących. Jeszcze przed zakończeniem pierwszej dekady XXI w. społeczny duch w Stanach Zjednoczonych został wystawiony na kolejną próbę – tym razem na skutek kryzysu finansowego z lat 2007–2012. O ile rodzice i dziadkowie milenialsów wzrastali w poczuciu, że będzie im żyło się lepiej niż poprzednim pokoleniom, o tyle oni sami oglądali upadek mitu o szansie na dobrobyt gwarantowany przez odpowiednie wykształcenie i gotowość do ciężkiej pracy. Patrzyli na aktywistów okupujących Wall Street, na korporacje korumpujące polityków obu dominujących partii, a jednocześnie wyprowadzające produkcję oraz etaty za granicę USA. Wszystkie te doświadczenia uwrażliwiły milenialsów na zjawisko społecznej i ekonomicznej niesprawiedliwości, wzmagając przy okazji idealistyczne przeświadczenie, że skoro kapitalizm i służące mu instytucje zawiodły, ratunku należy szukać gdzie indziej. W Berniem Sandersie zobaczyli współplemieńca i idealistę, który z walki o oddanie władzy w ręce społeczeństwa i zastąpienie kapitalizmu modelem gospodarki socjalnej uczynił motto całej swej kariery politycznej.
Milenialsi najszybciej reagują na zachodzące w świecie zmiany cywilizacyjne. Najchętniej korzystają z gospodarczego modelu ekonomii współdzielenia, która ułatwia im – a czasami w ogóle umożliwia – atrakcyjniejsze życie mimo ograniczonych możliwości finansowych. Są także pokoleniem najbardziej oddanym idei ochrony środowiska: 77 proc. młodych Amerykanów wierzy w globalne ocieplenie, 91 proc. – w postępującą zmianę klimatu, a ponad połowa popiera wprowadzenie podatku węglowego (sondaż Uniwersytetu Teksasu w Austin, 2016 r.). Mają również liberalne poglądy na kwestie kultury i człowieka jako jednostki. Wykluczanie na bazie koloru skóry, pochodzenia czy orientacji seksualnej szkodzi społecznemu rozwojowi i niszczy społeczną tkankę – głoszą. Z jednej strony stoi za tym amerykańska szkoła, która wspiera wysiłki na rzecz integracji rasowej i kulturowej, ale z drugiej – jak wskazuje w swojej książce Gina Luttrell – koncept zaniku granic oraz przemieszczania się w obrębie różnych kultur i ras to dla milenialsów nie wybór, lecz realia świata, w jakim żyją.
Każdy kiedyś dorasta
Czy istnieje zatem możliwość, że dzięki milenialsom Ameryka przeistoczy się w „raj klasy robotniczej”? Odpowiedź brzmi: nie. Jak od lat potwierdzają badania, nawet najbardziej zagorzali wyznawcy równości i podziału dóbr ostro modyfikują swoje przekonania, gdy tylko rozpoczynają samodzielne życie i zaczynają odprowadzać podatki. Think tank Reason-Rupe wykazał dwa lata temu, że istnieje konkretny próg dochodowy, od którego ten proces się rozpoczyna – 40 tys. dol. rocznie. Poparcie dla idei redystrybucji majątku spada wtedy poniżej 50 proc.
– To normalne, przecież dopiero gdy na własnej skórze odkryjemy, jakie konkretnie implikacje w zakresie stylu życia oraz finansów niesie ze sobą socjalizm, jesteśmy w stanie stwierdzić, czy faktycznie jest on dobry dla nas i dla naszego kraju. Milenialsi też w pewnym momencie znajdą się na takim rozdrożu – mówi prof. Kawashima-Ginsberg.
Sporo ma tu do powiedzenia sama historia. Romansujący z socjalizmem młodzi nie są pierwszą generacją w amerykańskiej historii, która dała się ponieść ideom o braterstwie i równości. A i ich radykalizm blednie w porównaniu z tym, co Ameryka już oglądała. Wystarczy wrócić pamięcią do lat 60. i wymienić działające wówczas organizacje: The Weathermen, Czarne Pantery oraz Black Liberation Army (Czarna Armia Wyzwolenia). Wszystkie występowały z pozycji skrajnej lewicy i wciągnęły w swoje szeregi miliony młodych Amerykanów, sięgając na dodatek po rozwiązania siłowe i terror. Wpatrzeni w ekrany smartfonów milenialsi preferują rewolucję online i nie biorą pod uwagę przemocy.
Musimy trochę zaczekać, by przekonać się, czy młodzi w przyszłości odstąpią od swoich ideałów, choć Amerykanom powinno zależeć, by niektórych idei jednak nie porzucali. Stanom Zjednoczonym potrzebna jest dalsza reforma opieki medycznej, zmniejszenie kosztów edukacji wyższej oraz uwolnienie sfery politycznej od wpływów międzynarodowych korporacji. Ale socjalizm nie ma tu nic do rzeczy.