Bunt młodych – tak nazywał się tygodnik, który był pierwszym redagowanym przez Jerzego Giedroycia, jeszcze na początku lat 30.
Wtedy miało to istotny sens, bo polska polityka była opanowana przez ludzi, którzy zaczęli działać jeszcze w XIX wieku, dzisiaj jest podobnie. Jednak nie tylko w Polsce, lecz w całym świecie zachodnim, i nie chodzi nawet o wiek polityków, ale o ich staż zawodowy, który sprawia, że radykalnie odmiennego pokolenia ludzi młodych po prostu nie rozumieją. Stało się coś bardzo ważnego, a polityka nad tym nie potrafi ani zapanować, ani tego skontrolować, ani wykorzystać.
Powtarzamy banały o pokoleniu internetu czy też o pokoleniu zupełnie odmiennie podchodzącym do spraw obyczajowych. Jednak jeżeli wszystkie te odmienności wziąć razem pod uwagę, to się okaże, że my, czy to żyliśmy na Zachodzie w czasach dostatku, czy to walczyliśmy z komuną, należymy do innego świata, który się po prostu kończy. Widać to najlepiej, kiedy czytamy pamiętniki czy listy ludzi z poprzednich pokoleń. Między korespondencją Marii Dąbrowskiej z Jerzym Stempowskim czy Miłosza z Iwaszkiewiczem a współczesną młodzieżą minęła epoka. Stało się coś tak ważnego, jak praktyczny zanik grupy zawodowej, jaką byli do XX wieku chłopi. Żyjemy w innym świecie i tylko fragmentem tej odmienności, nikłym, chociaż praktycznie ważnym, są umowy śmieciowe. My stworzyliśmy ludziom młodym niebywałe warunki, rozumiemy, że ich nasza wolność już nie zadowoli, ale nie wyciągamy z tego żadnych praktycznych wniosków. Cieszymy się, że to przede wszystkim młodzi i w miarę wykształceni ludzie dokonują demokratyzujących rewolucji w świecie arabskim i nie tylko, ale nie wiemy, co z tym fantem uczynić, skoro ci ludzie są i pozostaną jeszcze przez lata – przy obecnej koniunkturze – bez stałej i pewnej pracy.

Politycy nie rozumieją pokolenia młodych ludzi, radykalnie innych niż oni

Przez dwieście lat trwaliśmy w przekonaniu, że istnieją rozmaite typy starć społecznych, jedne nazwano klasowymi, inne – narodowymi. A tu dochodzi zupełnie nowe, jakiego większość z nas zupełnie nie docenia, czyli starcie pokoleniowe. Rozumiem, że emeryci i pracownicy budżetówek obawiają się o swoją przyszłość w dobie kryzysu, ale ich sytuacja jest i tak znakomita, jeżeli ją porównać z sytuacją ludzi młodych. Na całym Zachodzie to wśród młodzieży panuje największe bezrobocie i brak poczucia bezpieczeństwa. Czyżbyśmy nie widzieli, że szykujemy już sobie sznur, może jeszcze nie pętlę...? Jak oduczyć ludzi młodych tego wszystkiego, co nam przyszło z względną łatwością (zgoda: w starych demokracjach łatwiej, w nowych trudniej). Uzyskaliśmy mieszkania w wieku rozrodczym, względnie nieźle płatną i bezpieczną pracę oraz gwarantowane świadczenia medyczne. Ludzi młodych już ten luksus nie spotka, jeżeli uważać to za luksus. Wprawdzie oni jeszcze niekoniecznie myślą kategoriami przyszłego bezpieczeństwa, ale w sytuacji finansowej niepewności coraz więcej spośród nich – nawet tych bardzo zdolnych – wybiera zawód fizjoterapeuty, który na pewno będzie w starzejącym się społeczeństwie potrzebny, niż idzie na polonistykę lub historię, skoro nauczycieli mamy dużo za dużo w związku z niżem demograficznym.
Czy jednak rzeczywiście chcemy doprowadzić do tak daleko posuniętych zmian cywilizacyjnych, kiedy to nauki humanistyczne i społeczne pójdą w kąt, a edukacja praktyczna okaże się jedyną sensowną? I czy rewolucja pokoleniowa do tego ma się sprowadzać? My może byśmy tego chcieli, ale nowe pokolenia nas po prostu wyrzucą, jeżeli nie pozwolimy im o wiele lepiej od nas rządzić nowym światem technologii i nowym światem obyczajów. Kiedy patrzę z tego punktu widzenia na polskie problemy polityczne, na spór, na przykład, Leszka Millera z Ryszardem Kaliszem, mam poczucie, jakbyśmy znajdowali się w archiwum akt dawnych. A kiedy patrzę na Grzegorza Napieralskiego, to mam wrażenie, iż on, a także inne ugrupowania intelektualnie lewicowe z tego, że idzie nowe – nic nie pojęli. Zmienia się oblicze świata, a my nie potrafimy nawet tego dostrzec.