Premier Mateusz Morawiecki ogłosił niedawno w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”, że Polska chce być zwornikiem między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Zadeklarował, że jego rząd pracuje nad odpowiednią strategią, by realizować tę ideę. Czy jest ona realna? Czy naprawdę możemy pośredniczyć między Angelą Merkel, Emmanuelem Macronem a Donaldem Trumpem, skoro polska dyplomacja nie jest w stanie doprowadzić do wizyty prezydenta bądź premiera RP w Białym Domu?
MAGAZYN DGP 15.06.18 / Dziennik Gazeta Prawna
W Domu Historii Europejskiej w Brukseli wystawiony jest słynny rysunek sprzed ponad stu lat autorstwa Francuza Henri Meyera. Na ilustracji europejscy przywódcy siedzą przy stole i kroją sobie kawałki wielkiego dania z napisem Chiny. Największe apetyty mają brytyjska królowa i niemiecki cesarz, ale pozornie łagodni car Rosji i francuska Marianna również zdają się wyszukiwać sobie odpowiednie porcje. Wreszcie na swoją kolej czeka japoński samuraj. Wszystko to odbywa się przy protestach mandaryna reprezentującego cesarza Chin, którego jednak nikt z wielkich władców nie zauważa.
Polityczna karykatura dobrze oddaje to, co działo się na świecie na przełomie XIX i XX wieku. Europejskie imperia wydawały się wszechpotężne, a ich dominacja miała trwać wieki. Tymczasem zaledwie kilkadziesiąt lat później to Europejczycy stali się daniem, którym raczyły się inne mocarstwa. Na prawie pół wieku Stany Zjednoczone i Związek Radziecki podzieliły między siebie strefy wpływów w Europie. Kolejne dekady dobrze już pamiętamy. Jeszcze niedawno wydawało się, że historia dobiegła końca, a Pax Americana zapewni wszystkim stabilność i rozwój. Dziś wiadomo, że tak się nie stanie. Świat znów znajduje się w przełomowym momencie i na nowo dzielone są wpływy. Jak przedstawiłby to Henri Meyer?
Tym razem w kluczowej roli przy tym globalnym stole z pewnością obsadziłby Chińczyków. Dla nich dwa ostatnie stulecia były w większości okresem hańby i splotem nieszczęśliwych okoliczności – najchętniej całkowicie wymazaliby to ze szkolnych podręczników. Teraz robią wszystko, by historia wróciła na stare tory, a centrum świata – niczym w poprzednich tysiącleciach – znów znajdowało się w Państwie Środka. Służy temu inicjatywa Nowego Jedwabnego Szlaku, ekspansja gospodarcza i rozwijanie siły wojskowej.
Oprócz prezydenta Xi Jinpinga francuski rysownik domalowałby jeszcze Donalda Trumpa i pewnie też Władimira Putina. Czy znalazłoby się miejsce dla któregoś z Europejczyków? A jeśli tak, to jakie byłyby jego zadania w tym nowym światowym porządku? No i co z Polską?
„Rządzimy światem i do tego potrzebujemy Rosji. Rosja powinna siedzieć przy naszym stole” – mówił przed szczytem grupy G7 prezydent Donald Trump. Amerykański przywódca wyglądał na prawdziwie poirytowanego, że musi siadać do rozmów z liderami Zachodu i Japonii, którzy są wobec niego krytyczni i którym on sam nie pozostaje dłużny. Na wspólnych zdjęciach z premierem Kanady Justinem Trudeau nie da się zresztą wyglądać wystarczająco przystojnie, a z Donaldem Tuskiem trudno zrobić jakiś realny biznes. Dodatkowo ustalenia przy tym akurat stole nie mają już takiej wagi jak kiedyś. Grupa, która w chwili powstania w połowie lat 70. rzeczywiście skupiała najzamożniejsze kraje świata, musiałaby doprosić do swojego grona także Chiny i Indie. Dopiero wtedy mogłaby znów stać się klubem największych gospodarczych potęg. Nic więc dziwnego, że Donald Trump skrócił swoje debaty z liderami wolnego świata i pospieszył na spotkanie z dyktatorem Korei Północnej. Jego rozmowy z Kim Dzong Unem to kolejne wydarzenie, które pokazuje, jak szybko zmienia się współczesny świat. Jeszcze w zeszłym roku Korea Północna przeprowadziła 16 testów rakietowych, czyli więcej niż kiedykolwiek wcześniej, a we wrześniu dokonała próbnego wybuchu jądrowego o największej sile w swojej historii. Teraz, po szczycie w Singapurze, ma całkowicie zrezygnować ze swojego programu zbrojeniowego, a amerykański prezydent zachwala koreańskiego dyktatora jako „utalentowanego człowieka” i „bardzo inteligentnego negocjatora”. Dzieje się to w tym samym czasie, kiedy doradca Trumpa ds. handlu ogłasza, że „jest specjalne miejsce w piekle” dla kanadyjskiego premiera, który w sprawach negocjacji handlowych nie działa zgodnie z oczekiwaniami Waszyngtonu.
Zapewne Donald Trump ma rację, że po jego rozmowach z Kim Dzong Unem ryzyko wybuchu konfliktu nuklearnego jest mniejsze niż jeszcze rok temu. Być może słuszne jest też podejście, by w relacjach z przeciwnikami wykazywać dużą nieprzewidywalność. Taka taktyka jest często skuteczna. Ale co, gdy oznacza ona również brak strategii i długofalowych celów? A może one istnieją, tylko nie zostały zakomunikowane przyjaciołom i sojusznikom? Jak mawia Trump, byłoby to „very bad”.
W trakcie negocjacji w Singapurze prezydent USA wykazał zainteresowanie inwestycjami w turystykę w Korei Północnej i zachwalał tamtejsze plaże. Przy okazji zapowiedział też zmniejszenie amerykańskiej aktywności wojskowej w Korei Południowej, co ma przynieść Pentagonowi duże oszczędności. Co będzie, jeśli po zapowiadanej już wizycie przewodniczącego Kima w Białym Domu Donald Trump uzna, że jest to już „przyjaciel Kim”, a w związku z tym 23 tys. amerykańskich żołnierzy stacjonujących na Półwyspie Koreańskim „wypełniło swoją misję” i może wracać do domu? Z pewnością powstanie wtedy wiele świetnych zdjęć wzruszonych rodzin marines z prezydentem Trumpem. Tylko czy prawdziwi sojusznicy USA, czyli Koreańczycy z południa i Japończycy, naprawdę będą mogli czuć się bezpieczniej? Czy chińska porcja tortu nie stanie się nagle bardzo duża i w strefie wpływów Chin nie znajdą się kolejne państwa?
Blisko rok temu prezydent Donald Trump wygłosił słynne przemówienie na placu Krasińskich w Warszawie. Mówił o Polsce jako przepięknym kraju i sercu Europy oraz wielkim duchu Polaków, którzy uosabiają duszę Starego Kontynentu. Wychwalał polskie umiłowanie do wolności. Jego ghostwriter nie zapomniał o żadnym słowie, które mogłoby się spodobać polskiej publiczności. Oczywiście, było też o tym, jak polscy i amerykańscy patrioci wspólnie walczyli o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Zaraz potem zaś pojawiły się komplementy pod adresem polskiego rządu za decyzję o zakupie amerykańskiego systemu rakiet Patriot. Nie byłoby przesadą, że przesłanie tej mowy było następujące: polscy bohaterowie kupowaliby towary made in USA.
Mimo to amerykański prezydent do dziś nie znalazł czasu, by przyjąć polskich przywódców z rewizytą w Białym Domu. Prezydentowi RP muszą wystarczyć wspólne zdjęcia z przywódcą USA wykonane na korytarzu w centrum kongresowym szwajcarskiego Davos. Czy ktoś, kto chce łączyć wspólnotę transatlantycką i słyszy, że jest strategicznym sojusznikiem, nie powinien mieć większych wpływów w Waszyngtonie?
W 2017 r. wartość polskiego handlu z USA wyniosła niecałe 12 mld dol. W tym roku będzie pewnie lepiej, ale i tak poniżej poziomu amerykańskiej wymiany z Izraelem, Austrią czy Peru. Biorąc pod uwagę łączne obroty handlowe USA, to nawet mniej niż trzy promile. To wielokrotnie mniej niż wartość handlu Amerykanów z Niemcami, Francją, Włochami czy Holandią. Z punktu widzenia przywódcy, który na politykę patrzy z perspektywy biznesu, a szczególnie branży nieruchomości – o czym Trump sam wspomniał, mówiąc o relacjach z Koreą Północną – powinno mieć to przecież kluczowe znaczenie.
Stosowane przez Trumpa w polityce międzynarodowej podejście transakcyjne wzmacnia niektóre trendy, względnie sprawia, że stają się one bardziej widoczne. Przedsiębiorcy dobrze wiedzą, że trzeba zajmować się tymi 20 proc. biznesu, które generują 80 proc. przychodów. Wówczas można mieć czas na grę w golfa i inne przyjemności. Skoro większość kłopotów w Azji Wschodniej da się ogarnąć z „przyjacielem Xi”, to tym bardziej w rozwiązywaniu problemów w innych częściach świata należy działać podobnie – na przykład rozmawiać z Władimirem.
Owszem, szczyt Putin–Trump jak dotąd się nie odbył, choć prezydenci regularnie do siebie telefonują i dwukrotnie spotkali się przy okazji wielkich wydarzeń międzynarodowych. Obydwu politykom zależy na wspólnym spektakularnym wydarzeniu. Spraw do omówienia i rozstrzygnięcia mają przecież mnóstwo. W tej dziedzinie polityka Kremla przypomina strategię Kim Dzong Una, który kreując kolejne kryzysy międzynarodowe, stworzył masę negocjacyjną i wygenerował ofertę dla Amerykanów. Ukraina, Syria, Iran – Władimir Putin ma oczywiście znacznie więcej tematów do rozmowy z Donaldem Trumpem. A co będzie, jeśli na ich wspólnym stole w menu pojawi się Europa?
W Waszyngtonie od dawna już wiedzą, że nie da się utrzymać globalnej dominacji Ameryki. Do rządzenia światem potrzebni jej są partnerzy. Nowoczesne rosyjskie rakiety i coraz silniejsza chińska flota to wystarczające argumenty do podjęcia rozmów z Moskwą i Pekinem. Wizja takiego globalnego dyrektoriatu jest bardzo kusząca – ustalenia dokonywane w takim gronie z pewnością mogłyby być bardzo konkretne, a egzekucja postanowień bezwzględnie skuteczna. W tej wielkiej geopolitycznej grze Europejczycy ze swoimi standardami i procedurami, pełni wewnętrznych sprzeczności, zdają się być kłopotliwymi kontrahentami. Dla efektywności nowego globalnego ładu byłoby lepiej, gdyby ich jeszcze osłabić, a wtedy już wcale nie trzeba byłoby się liczyć z ich zdaniem. Owszem, nadal znajdowaliby się przy stole, gdzie zasiadają możni tego świata, ale raczej gdzieś z tyłu i bez prawa do dużych porcji. Na rysunku Henri Meyera w edycji z XXI w. zapewne desperacko by gestykulowali, jak ten zrozpaczony mandaryn przed stu laty. Tylko czy taka rola naprawdę nam odpowiada? Nam, czyli Polakom, Niemcom, Francuzom, Włochom i pozostałym Europejczykom.
Dlatego wolałbym, by premier Mateusz Morawiecki deklarował, że jego rząd będzie chciał być zwornikiem Unii Europejskiej oraz że będzie działał na rzecz jej wzmocnienia. To wystarczająco ambitne i trudne zadanie. Bardziej realne niż pośredniczenie w relacjach z USA i ważniejsze niż Schadenfreude, że tym razem dzielący łupy będą dzielić się także Niemcami.
Szczyt Putin–Trump jak dotąd się nie odbył, choć prezydenci regularnie do siebie telefonują i dwukrotnie spotkali się przy okazji wielkich wydarzeń międzynarodowych. Spraw do omówienia mają przecież mnóstwo. W tej dziedzinie polityka Kremla przypomina strategię Kim Dzong Una, który kreując kolejne kryzysy międzynarodowe, stworzył masę negocjacyjną i wygenerował ofertę dla Amerykanów