Ubocznym efektem sięgnięcia po art. 7 jest pogłębienie podziałów w Europie.
Nie trzeba bardzo głęboko wchodzić w sprawy Unii, aby dostrzec wewnątrzwspólnotowe podziały. Kraje Północy nie chcą łożyć na długi krajów Południa. Państwa ze Wschodu mają odmienne zdanie w sporze o migrację niż państwa z Zachodu. Starsi członkowie chętniej opowiadają się za ściślejszą integracją niż młodsi. Maluchy boją się dominacji dużych itd.
Na co dzień podziały te wyznaczają rytm unijnych debat, uniemożliwiając często osiągnięcie porozumienia. Przykładem jest chociażby dokończenie unii bankowej, które utknęło w miejscu właśnie przez wzgląd na różnice zdań w tej kwestii między krajami Północy i Południa. Wszyscy zgadzają się, że projekt ten należy dokończyć, ale kraje Północy nie chcą słyszeć o łożeniu na długi krajów Południa – co mogłoby mieć miejsce w przypadku wprowadzenia wspólnotowego zabezpieczenia depozytów bankowych (wtedy po upadku włoskiego banku na depozyty do gwarantowanej wysokości zrzucaliby się wszyscy).
Jak głębokie potrafią być te podziały, niech świadczy fakt debaty nad unijną polityką migracyjną. Kiedy przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk poddał ostatnio pod rozwagę szefom rządów państw UE diagnozę obowiązkowych kwot relokacji migrantów, podniosło się larum, że wyrzuca do kosza wieloletni dorobek poszczególnych państw Wspólnoty w tej kwestii.
Sięgnięcie po art. 7 nie prowadzi do zasypania tych podziałów, ale do ich pogłębienia – nawet jeśli Komisja jest przekonana, że jest dokładnie na odwrót, bo przecież art. 7 został stworzony do ochrony europejskich wartości, a więc czegoś wspólnego, co łączy wszystkich członków Unii.
Jak mówi dr Małgorzata Bonikowska, szefowa Centrum Stosunków Międzynarodowych, podział wzbudza już samo to, że uruchomienie art. 7 stawia 27 członków Wspólnoty przeciw jednemu. Ale to nie wszystko. – O ile intencją do stworzenia Unii było szukanie zbieżności między poszczególnymi państwami, o tyle teraz będzie dokładnie na odwrót: skupimy się na rozbieżnościach. Przecież polska dyplomacja szukając przez najbliższe miesiące sojuszników, będzie się starała wykorzystać istniejące podziały w Unii, co tylko je wyostrzy – mówi Bonikowska.
W tym sensie siła rażenia art. 7 wykracza poza instrument dyscyplinujący, ponieważ sugeruje, że państwa członkowskie dzielą się na różne kategorie. – Jeśli procedura opisana w art. 7 będzie się posuwać do przodu, to zawiśnie nad nami niebezpieczeństwo powrotu podziału Europy na Wschód i Zachód – mówi prof. Bogdan Góralczyk z Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego.
Źródłem dodatkowych podziałów jest również to, że Komisja sięga po dyscyplinujące narzędzia bez wyraźnej konsekwencji. O ile przegląd finansów państw członkowskich to zadanie stosunkowo proste, bo można przy wystawianiu oceny oprzeć się na obiektywnych parametrach – Bruksela ocenia wszystkich członków – o tyle art. 7 i procedura praworządności zostały użyte po raz pierwszy, mimo że sensowne zarzuty można byłoby sformułować nie tylko pod adresem Warszawy.
Argument ten zresztą przewija się nie tylko w polskiej debacie nad praworządnością. „Trudno powiedzieć, jak Unia Europejska utrzyma konstytucyjną spójność, jeśli przeciw Polsce zostanie uruchomiony art. 7. Ochrona przed tym krokiem rządu Orbana przez przynależność Fideszu do Europejskiej Partii Ludowej to poważny problem. Jeśli Polska trafi pod lupę, a Węgry nie, kłopot z wiarygodnością UE nie minie” – napisał na Twitterze Phillipp Liesenhoff z Niemieckiej Rady Stosunków Międzynarodowych, think tanku z Berlina.
Swego czasu Parlament Europejski rozważał wprowadzenie procedury, zgodnie z którą stan praworządności – czy szerzej: wartości europejskich – byłby regularnie oceniany przez Komisję według zobiektywizowanych kryteriów. Projekt utknął jednak w Strasburgu, oznaczałby bowiem przyznanie Komisji dodatkowych uprawnień, na co nie zawsze jest przyzwolenie wśród państw członkowskich, nawet tych będących zwolennikami silniejszej integracji.
Sięgnięcie po art. 7 wywołuje również podziały spowodowane debatą na temat tego, w jakim kierunku powinna zmierzać Unia. Dopóki sięgnięcie po „opcję nuklearną” było hipotetyczne, upór Warszawy mógł nie budzić aż takiego oburzenia. Jednak opór w obliczu tego narzędzia może usztywnić naszych partnerów w UE i skłonić ich do poparcia takich propozycji, jak powiązanie funduszy unijnych ze stanem europejskich wartości w państwach członkowskich. Propozycję taką przedstawił niedawno think tank Centre for European Reform (w opracowaniu „Czy fundusze europejskie mogą służyć walce o praworządność w Europie”), sugerując uczynienie takiego rozwiązania stałym i automatycznym elementem europejskich funduszy, bez odwoływania się do specjalnych procedur.