Liberalnemu elektoratowi najbardziej brakuje wspólnoty. On też w coś wierzy, nie jest gorszy, choć zewsząd to słyszy, i chciałby być doceniony. Cierpi jednak, bo nikt mu tego nie mówi
Magazyn DGP z 15 grudnia 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Z jednej strony wartka, pociągająca opowieść o bezkompromisowym narodzie, odbudowaniu Polski z ruin i wstawaniu z kolan, z drugiej nudny wykład o paragrafach, liczbach i stosunkach międzynarodowych. Cóż się dziwić, że opozycja w narożniku. Takie mamy czasy, taki klimat, taką politykę: wygrywa ten, kto potrafi wyborców uwieść i oczarować. Póki opozycja nie stanie w szranki w tej samej konkurencji i nie opowie nowej historii o tym, jak ma być, a nie jak było lub jest, póty będzie statystą w tej grze. Liberalni wyborcy też potrzebują wspólnoty.
Dziwna ta nasza wojna. Niby okładamy się słowami jak pałkami, przepychamy na ulicach, z mozołem kopiemy rów głębszy niż Kanion Kolorado, a tak naprawdę gra toczy się na różnych boiskach. Prawo i Sprawiedliwość dzieli i rządzi, słupki rosną, moc truchleje. Wyborcy zmienili się w wyznawców i spijają każde słowo z ust przywódców. Trzeba wymienić ukochaną Beatę Szydło na bankowca Morawieckiego? Trudno, szef widocznie ma plan. Trzeba podpierać się prokuratorem stanu wojennego w batalii o wymiar sprawiedliwości? Oczywiście, prezes na pewno to przemyślał. Opozycja rwie włosy z głowy, przekonując, że wyborcy Prawa i Sprawiedliwości do reszty zgłupieli i dali się omamić propagandzie, ale prawda jest bardziej skomplikowana: oni wierzą. A z wiarą, zwłaszcza głęboką i szczerą, trudno wygrać. Obraża się więc opozycja na rzeczywistość, bo przecież ona ma argumenty, potrafi dowieść i zaprezentować, więc jeśli ktoś tego nie widzi, to z nim jest źle, nie z nią.
A przecież jest zupełnie odwrotnie. W polityce pola konfliktów nie są określone z góry i dane raz na zawsze, w polityce nie tylko zasady, ale nawet szachownice można zmieniać i przestawiać do innego pokoju. Albo gra się, jak przeciwnik pozwala, albo ustala własne reguły, a nawet własną grę. I to się właśnie nam przydarzyło: nie na argumenty idzie dziś walka, a na emocje. Co ważniejsze, liberalni wyborcy, do których opozycja się odwołuje, też przyjęli to do wiadomości. Ci bardziej zniecierpliwieni zerkają kątem oka na przeciwników, bo choć ci nie z ich bajki, to opowiadają ciekawie, ale reszta zniecierpliwiona czeka. Na nową opowieść.
Kampanie wyborcze Prawa i Sprawiedliwości z 2015 r. były jednymi z dziwniejszych w naszej pookrągłostołowej historii. Oto przywódca silnej partii, niekwestionowany lider wielkiego obozu politycznego, schował się za plecami nowicjuszy, którzy z uśmiechem na ustach i chwytliwymi hasłami stanęli w szranki z wyjadaczami z Platformy Obywatelskiej. Wygrali. Andrzej Duda został prezydentem, Beata Szydło premierem, a Jarosław Kaczyński naczelnikiem. Do dziś wielu mu wypomina, że stoi z boku, ale przecież prezes PiS przyjął do wiadomości fakt oczywisty i nieubłagany: z nim na froncie partia nie zwycięża. Zbyt jest kontrowersyjny i nieprzewidywalny dla wyborców środka, by dali mu się przekonać.
Ale wycofanie Kaczyńskiego do drugiego szeregu nie wystarczyłoby do zwycięstwa, to był tylko warunek wstępny, bo tym, co zdecydowało o wyniku, były słowa. Pociągająca dla elektoratu opowieść. To nie jest wciąż ta sama historia, jak lubią podnosić przeciwnicy, ona ewoluowała wraz z nastrojami wyborców. Za pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości była to opowieść o rewolucji moralnej i IV RP, która naprawić ma wynaturzenia postkomunizmu i rządów Leszka Millera, ubabranych w aferach Rywina i starachowickiej. Idea IV RP zdegenerowała się szybciej niż koalicja PiS z Romanem Giertychem i Andrzejem Lepperem, więc Kaczyński ją porzucił. Potem zdarzył się Smoleńsk, PiS zaczął snuć opowieść o zamachach, sztucznej mgle, dealu z Putinem i bombie na pokładzie. Twardemu elektoratowi ta historia przypasowała, ten mniej radykalny kręcił nosem, sięgnięto po nowy koncept: Polskę w ruinie. Dziś ruin nie ma, jest wstawanie z kolan i dumny suweren, któremu nikt z zewnątrz cudzej woli i imigrantów narzucać nie będzie.
Motywy się zmieniają, jądro jest stałe. Poczucie krzywdy.
Zrozumiał swój elektorat Jarosław Kaczyński jak mało kto, ale przyjął też do wiadomości okoliczności. Niezawisłe sądy to abstrakcja, przywracanie sprawiedliwości – konkret. Choć myli się prezes, kluczy i potyka, to w jednym jest konsekwentny – tworzy wspólnotę opowieści. Uwodzi.
Jeszcze dziś spotkać można polityków opozycji naśmiewających się z tych wszystkich kółek radiomaryjnych, Klubów „Gazety Polskiej”, spotkań w zatęchłych salkach katechetycznych, gdzie pięć osób na krzyż pomstowało na rozkradanie Polski. Dziś na takie spotkania przychodzi po kilkaset. Policzyli się, poczuli siłę i wspólnotę.
Opozycja nie przyjmuje tej zmiany do wiadomości i gra na swoim boisku. To zamknięty, ogrodzony teren, na który mało kto wchodzi. Może i dobrze oświetlony, może i kamery relacjonują walkę skrupulatnie, ale na trybunach mało widzów. Można uznać tę postawę za skandaliczną, można obrazić się na społeczeństwo, ale taka jest polityczna rzeczywistość: straszenie PiS nie działa. Ludzie się przyzwyczaili. Wyborcy liberalni też.
Manifestacje w obronie wymiaru sprawiedliwości, które jeszcze latem wyciągnęły na ulice setki tysięcy oburzonych, dziś oglądane są z rezygnacją, bo przecież wiadomo, że PiS i tak zrobi swoje. Majstrowanie przy ordynacji wyborczej i pierwsza salwa w prywatne media w postaci kary nałożonej na TVN przez większość kwitowane są wzruszeniem ramion. Nawet jeśli to wynik rezygnacji, konformizmu czy deflacji słów, fakt jest faktem – liberalna Polska milczy. I czym bardziej opozycja będzie ostrzeliwać ten teren, czym więcej wojsk i sił tam nie wyśle, tym bardziej PiS-u tam nie będzie.
Więc co, pozamiatane? Nie ma już nadziei? Wielką umiejętnością polityczną jest zdolność do adaptacji i zmiany strategii. Z tym opozycja ma największy problem. I nieważne, czy jest spod szyldu Platformy, Nowoczesnej, SLD czy PSL – jedna wspólna cecha ciągnie ją na dno. Arogancja. Opozycja jest tak bardzo przekonana, że jest obrońcą prawdy, demokracji i wartości, że nie przyjmuje do wiadomości, iż elektorat nie całkiem podziela jej przekonanie. Jeśli elektorat myśli inaczej, tym gorzej dla elektoratu.
A przecież on jest cierpliwy i wyrozumiały. Musi taki być, skoro wciąż tkwi przy Platformie, Nowoczesnej, SLD, gdy te się na niego wypinają. Elektorat wciąż ma nadzieję, że opozycja przestanie bronić przegranej sprawy, wracać do przeszłości i przekonywać, że kiedyś to się zbudowaliśmy, a teraz marniejemy. Wie, że jeśli czymś można wygrać z PiS-em, to nie obroną starego porządku.
Dobrze to widać na prowincji. Dwa największe głupstwa, jakie publicyści wypisują o aktualnej polityce, to powtarzanie, że PiS popierają tylko starzy, niewykształceni i mohery oraz że prowincja to PiS-owski szaniec. Polska liberalna i Polska konserwatywna dzieli mniejsze miejscowości równie mocno, jak te największe. Nawet na wsiach sprawa się skomplikowała, bo kiedyś rządził tam proboszcz, a dziś element napływowy wybiera sobie własnego sołtysa. Problem w tym, że ten liberalny elektorat na prowincji został przez opozycję spisany na straty. Jedyna opowieść, którą słychać, to konserwatywna bajka o wstawaniu z kolan. Nawet jeśli myśli o Polsce i świecie tak samo, jak wielkomiejscy specjaliści, nie jest w stanie się policzyć. Kilka lat temu konserwatywny elektorat krył się po salkach katechetycznych, dziś ten liberalny kryje się po domach. Nie ma liderów, nie ma opozycji, która na miejscu, z bliska, mówi to samo, co oni myślą. A jak nikt nie mówi głośno, to może są sami?
Liberalnemu elektoratowi najbardziej brakuje wspólnoty. On też w coś wierzy, nie jest gorszy, jak zewsząd słyszy, i chciałby być doceniony. Cierpi jednak, bo nikt mu tego nie mówi. Zamiast tego każą mu wychodzić na ulice bronić sądów, które swoje mają za uszami.
Trochę nawet zazdrości ten elektorat przeciwnikom, że tacy są prężni i zaangażowani. Wierzą w swojego Jarosława, słuchają go jak proroka i nawet żyje im się pod jego rządami lepiej. Nastąpiła zapowiadana redystrybucja prestiżu, teraz ich jest na wierzchu. A co dla liberałów? Obrona status quo. W sądach nic nie zmieniajmy, w ordynacji także. Najlepiej nie ruszać, bo jak ruszymy, to się przewróci i PiS na zgliszczach wzniesie własny gmach.
Najniebezpieczniejsze pytanie, jaki można dziś zadać opozycji, brzmi: dlaczego przez dwa lata nie pokazaliście, jak chcecie zmienić wymiar sprawiedliwości? Bo że zmiany wymaga, powtarza nawet wasz elektorat. To pytanie dotyka sedna problemu. Opozycja broni starego porządku, podczas gdy walka idzie o przyszłość. PiS swoją wizję ma, opozycja nawet nie próbuje wejść na to boisko.
A przecież mogłaby. Mogłaby narzucić własny język, bo jeśli coś może wygrać z antyimigracyjną nagonką, to język nowej wspólnoty. Zatomizowane liberalne społeczeństwo potrzebuje go jak kania dżdżu, chce poczuć więź, bo tej pisowskiej ani ceni, ani rozumie. Nie chce wciąż słuchać, co PiS robi źle, bo wie to i bez codziennego przekazu dnia, chciałoby wiedzieć, co opozycja zrobi lepiej.
To wielki paradoks, że Jarosław Kaczyński, zamknięty konserwatysta nierozumiejący świata, porusza się w tym politycznym konkursie bajarzy jak ryba w wodzie. Opowiedział własną historię, opakował ją tak, że wyborcy przyjęli jak własną i teraz sprzedaje. Handel idzie w najlepsze, bo popyt na idee jest. A liberałowie? Polityczny marketing mają w małym palcu, potrafią sprzedać każdy produkt, a w polityce zachowują się jak obrażony sześciolatek. Oni są źli, proszę pani. Mój produkt jest świetny, ale klient głupawy. Gdyby w jakiejkolwiek firmie padł podobny argument, wyleciałby taki marketingowiec z roboty szybciej niż ustawy przechodzą przez sejmowe komisje. A w polityce wciąż działa i ma się dobrze.
Może przez najbliższe dwa lata opozycja drzeć szaty i przegrać, może otworzyć własne salki katechetyczne i rozmawiać. Aby liberalna Polska uwierzyła w wygraną, musi się najpierw policzyć. Z sąsiadem z ulicy, nie na manifestacji w Warszawie.